Ad vocem tekstu Tom Mon’a

Jak ja nienawidzę tego dźwięku! Dryn! Dryn! Dryn! Dryn! Równie dobrze mógłbym zatrudnić koguta do porannego rytuału – efekt byłby ten sam. Szósta. Pora otworzyć oczy i zacząć dzień. A może wcale ich nie otwierać i udawać, że mnie nie ma? Nie, nie wchodzi w grę. Za stary jestem.

Dryn! Dryn! Dryn! Szukam po omacku komórki, żeby wyłączyć alarm. Ciekawe, że sąsiedzi nie zaczęli jeszcze walić łyżkami w kaloryfery. Dryn! Dryn! Otwieram oczy – jeszcze ciemno. Gdzie ta komórka, kurde?! Jest! Nic nie widzę. Gdzieś tu leżały okulary. W którą stronę to się wyłączało? Włączyłem drzemkę. Szósta dwie. Cisza. Leżę.

Znowu boli mnie brzuch, bączury chcą wyjść na świat. Bronię się, żeby później nie było na mnie, że kwiaty zwiędły. To zaczyna być typowe, już to przerabiałem w jednej z poprzednich prac, że ze stresu (choć potencjalnie nie było powodów) żołądek wywrócił mi się na lewą stronę. Jak dobrze, że to znam! Przynajmniej mogę się starać jakoś na to zareagować i starać się z tym walczyć. Bo tym razem tym bardziej nie widzę żadnych powodów do gorszego samopoczucia. Robię to na czym się znam, co lubię, dlaczego więc zaczynam się czuć źle? A jak wyjdzie bączur niechcący w pracy? Spalę się ze wstydu! Boże!

Dryn! Dryn! Dryn! Szósta siedem. Tym razem już wyłączam alarm w komórce. Wychodzę niechętnie z łóżka, przeciągam się, patrzę przez okno – szaro. Będzie padać. Zimno jest pewnie jak cholera. Z komórką w dłoni sunę do kuchni, ustawiam wodę na kawę. Wracam do pokoju, sięgam po koszulkę, wracam do kuchni. Koszulkę rzucam na podłogę (jak dobrze, że ją wczoraj umyłem!), siadam na niej, w komórce włączam radio. Radio mruczy przyjemnie. Chwila na przebudzenie. Czajnik zaczyna z cicha pogwizdywać.

Robię kawę, znowu sadzam się na podłodze. Sączenie kofeiny od lat jest rytuałem. Zawsze marzyłem o szerokim, drewnianym parapecie, na którym mógłbym siadać z kubkiem w dłoni i przez ogromne okno oglądać budzący się do życia nowy dzień. Tymczasem zamiast parapetu jest zimna, kaflowa podłoga, a przed oczami kosz na śmieci. Przetrwać. Ostatnie pół roku nauczyło mnie, że za wszelką cenę należy szanować to, co się ma, choć czasem jest zimno w tyłek, a perspektywa nie zachęca. Będę się tego trzymał.

– Jest szósta dwadzieścia, zapraszam na wiadomości – słyszę w radiu. Podnoszę się z podłogi, udaję się do łazienki. Biorę szybki, bezmyślny prysznic. Próbowałem brać długi prysznic, bo słyszałem, że wtedy przychodzą do głowy najróżniejsze, ważne przemyślenia. Poza świadomością bycia absolutnie przemoczonym, do głowy nie przychodzi mi nic więcej. Zakręcam wodę. Wycieram głowę ręcznikiem. Woda wlana do ucha daje znać o sobie. Ciekawe, że jak ludzie mają powódź w swoim domostwie, to przyjeżdża straż i im wodę wypompowuje, a jak się ucho zaleje, to się trzeba się samemu natrudzić, żeby się pozbyć problemu. Doskonałość organizmu jest przereklamowana.

Myję zęby, wypuszczam z czarnej butelki opary dezodorantu, odruchowo przeczesuję włosy. Otulony ręcznikiem wracam do kuchni. Kawa już prawie zimna. Jest szósta pięćdziesiąt. Nieśpiesznie robię kanapki do pracy, pakuję je do plastikowego pojemnika, a później do plecaka. Ubieram się z myślą, że to głupie nie mieć zmysłu powonienia, ale za to pomysłowe jest posiadanie dużej ilości ubrań i pralki. Jak człowiek się myje codziennie, ubiera się sukcesywnie w coraz to inne rzeczy – zakładać można, że nie wali od niego jak z chaty. Nie powiem jakiej, żeby nie być posądzonym o rasizm. Chociaż teraz to nawet modne – być rasistą, homofobem, albo – co lepsze – antysemitą. Wygaduje ktoś jakieś straszne niedorzeczności i od razu staje się popularny i znany. Niestety li tylko z powodu skrajnej głupoty, zaściankowości, nietolerancji. AD 2019. Ech.

Siódma. Wracam na podłogę w kuchni. Dopijam kawę słuchając radia. Wychodzę. Zagadka – którym autobusem jechać? Między siódmą jedenaście, a siódmą dwadzieściajeden jeżdżą cztery autobusy. Różnymi trasami. I każdy z nich do miejsca przesiadki dojeżdża o siódmej czterdzieści. Ciekawe. Zdążę jeszcze zapalić. Albo nie. Podjeżdża autobus. Wsiadam. Ludzie w półśnie, albo skupieni na komórkach, albo zamyśleni, ze wzrokiem utkwionym w niebycie. Wybieram dowolny z tych stanów.  Wyłączyć myślenie, jeszcze za wcześnie na aktywność intelektualną.

O siódmej pięćdziesiąt pięć przekraczam drzwi firmy i mówię „dzień dobry”. Czuję, że wraca mi krążenie i świadomość. Przez cały dzień robię swoje, choć znajduję również czas na dobry humor i odrobinę uśmiechu. Chyba trafiłem w dobre miejsce. Kawa. O dziesiątej śniadanie. Później kawa. Koniec. Szesnasta i „do widzenia”. Przystanek autobusowy. Poczucie zrealizowanych obowiązków, w zasadzie nawet bez zmęczenia. Pusty autobus. Wysiadka. Triumfalne włożenie klucza w dziurkę zamka. Tak bardzo wmówiłem listonoszowi, że uszkodził się kabel od domofonu w ścianie, że prawie sam w to uwierzyłem. A przecież wystarczyłoby tylko wymienić urządzenie na ścianie w domu. Ale z drugiej strony spokój jest bezcenny. Nikt domofonem nie dzwoni, nikt z Jezusem nie chce mi wejść do domu. Przekręcam klucz w zamku. Znowu „dzień dobry”. Uśmiech. Zadowolenie. Poczucie szczęścia absolutnego. Tak jest dobrze.

Obiad, kawa, odpoczynek. Drzemka na wpół-leżąco. Telewizja informacyjna w tle. Później komputer. Milczenie. Dlaczego sądziłem, że trawa w ogrodzie sąsiada jest bardziej zielona? Dzisiaj już znam odpowiedź na to pytanie. A ta wiedza daje mi poczucie bezpieczeństwa. To cenne.

Piwo. Zmęczenie. Dwudziestatrzecia. Łóżko. Koniec filmu.

Dryn! Dryn! Dryn!

To już?!