Jot dwa ha

Dzisiaj we śnie pół nocy się śmiałem. Coś tak idiotycznego (i do tego w Technicolorze) to mi się jeszcze nie śniło. A było tak:

Polazłem z kimś na miasto (nie pamiętam kto to był, ale nie ważne), bo jakaś hiper gwiazda miała kręcić program rozrywkowy dla TVP2. Tylko tyle wiedziałem. Wlazłem za kulisy, gdzie zobaczyłem trzech bardzo dobrze wyglądających facetów. Pomyślałem, że szkoda, że nie mam takiej aparycji.

W między czasie rwetes jakiś niesamowity na scenie się zrobił. Pojawiła się wanna pełna wody (!!!), a w chwilę później z sufitu ktoś spuścił ściany i stolik. Zrobiło się bardzo przytulne, pokojowe miejsce. Po chwili na scenę wkroczyła dumnie… Whitney Houston! Zaczęła wykonywać remix swojego hitu „It’s not right, but’s ok”. Poruszała się świetnie! A faceci  zauważalnie rozkoszowali się jej wdziękiem. No to ja – nie zastanawiając się wcale – wlazłem na scenę, podskoczyłem, ale wpadłem tyłkiem do wany z wodą. Na płasko. Whitney nie przerywając śpiewania spojrzała i… powoli zaczęła podchodzić. Na to ja zacząłem machać nogami, rozbryzgując wodę dookoła. Pomyślałem, że jak mnie stąd ochrona jeszcze nie wyrzuciła, to przynajmniej wielkie show zrobię.

Whitney zbliżyła się do wanny i wskazującym palcem pokazała na mnie. Pomyślałem wtedy: „zaraz ciebie w ten gruby paluch upierdolę!” Skoczyłem na równe nogi i wsadziłem sobie ten palec do buzi, przygryzając go nieznacznie. I wtedy się zaczęło! Ona zaczęła się szarpać (wciąż śpiewając), ja trzymałem ustami ten palec, a on robił się coraz bardziej wyciągnięty. I kiedy miał już długość około 5-6 metrów, to go puściłem. A on plasnął w dłoń Whitney z taką siłą, że krzyknęła i zaczęła śpiewać operowo! No to ja też (o dziwo) zacząłem śpiewać razem z nią. Było bardzo miło!

Na koniec naszego występu Whit wyciągnęła swój wokal tak strasznie wysoko, że aż mi gumka od majtek pękła. Pomyślałem sobie „o ty kurko wodna!” i też zacząłem wyciągać wyższe oktawy ze swojego głosu. Wyciągałem, wyciągałem i… wyciągnąłem do tak niemożliwego poziomu, że żarówki popękały w reflektorach! Byłem tak dumny z siebie, że zamilkłem. Wtedy Whit spojrzała się na mnie i dośpiewała „…but’s ok!”. A ja na to: „ok!”. Tylko, że dośpiewałem to tak nienaturalnie nisko, że zabrzmiałem jak zepsuty puzon! To się wtedy ludzie zaczęli śmiać! A jakie brawa się zerwały! Oczywiście ja też się śmiałem! Na koniec Whitney objęła mnie ramieniem i cmoknęła w czółko!

Obudziłem się i zdałem sobie sprawę z faktu, że już od jakiegoś czasu wciąż się śmieję! I to jeszcze tak, jak wtedy, kiedy znalazłem w mikrofali bardzo stare kromki chleba i mi się skojarzyło, że zaraz przyjdzie ten pan z „Wojny domowej” i będzie chciał suchy chleb dla konia, zaparkowanego pewnie pod balkonem.

Przez chwilę (po obudzeniu) myślałem, że umrę ze śmiechu. Ale co tam, śmiech krzepi, daje optymizm i siłę do walki! A jeśli do tego jeszcze dołączy się duet Whitney Houston vs. Dariusz, to… beczka śmiechu gotowa!

I Wy też się dzisiaj uśmiechnijcie!