I znowu przyszło lato. Weronika pilnowała paprochów, ja jak zwykle siedziałem na strychu próbując pozbyć się z głowy natrętnych myśli, że jestem w tej układance zupełnie niepotrzebny. Rozpaczliwie próbowałem znaleźć sposób na zagłuszenie myśli, na uśmierzenie bólu, który rozsadzał mi głowę.
Przypomniało mi się, że zawsze chowała na dnie szafy nieco wódki w butelce. Ot, na wszelki wypadek – gdyby u kogoś nastąpiło zatrucie pokarmowe. Jej zdaniem wódka z pieprzem była najlepszym lekarstwem. Zszedłem ze strychu, zajrzałem do szafy w jej pokoju, gdzie pod ubraniami znalazłem pół butelki alkoholu. Odkręciłem nakrętkę, włożyłem szyjkę butelki niemal do gardła i przechyliłem. W oczach pojawiły się łzy, no i czułem, jak zaczyna mnie palić przełyk. Po chwili zakręciłem pustą już butelkę i schowałem w pierwotnym miejscu.
Kiedy siadłem przy kuchennym stole, Weronika zadawała mi jakieś pytania, czując, że zaczynam być mocno pijany, próbowałem odpowiadać jej z sensem, jednak po kilku minutach straciłem kontakt z rzeczywistością. Głowa uderzyła o stół i tak zastygłem do czasu, kiedy nie pojawiła się w domu.
– Wszystko dobrze? – zapytała wchodząc do kuchni.
– Prawie – odpowiedziała Weronika.
– Prawie?
– Marcinowi coś się stało. Siedział przy stole i nagle przybił gwoździa! Próbowałam do niego mówić, ale coś bełkocze w odpowiedzi. Nie wiem, co mu się stało. Może coś wypił, ale nie wiem co.
Jednym susem skoczyła do szafy w pokoju i z triumfalnym „acha!” wkroczyła do kuchni.
– Co wypił?! Ano wódkę wypił! – krzyknęła, po czym złapała mnie za włosy i pociągnęła w kierunku przedpokoju. Tam rzuciła na podłogę, po czym weszła do komórki, żeby po chwili pojawić się z powrotem z ogrodowymi grabiami w rękach. Tymi grabiami zaczęła mnie okładać jak w amoku.
Nie wiem, skąd znalazłem w sobie siłę, żeby podnieść się z podłogi pod naporem otrzymywanych razów, ale po kilkunastu razach stanąłem na nogi.
– I co, kurwo, będziesz mnie okładać? – zaśmiałem się – Sprawia ci to przyjemność sadystko? Bij, będziesz się za to smażyć w piekle, pierdolę cię i twoje ciągłe pretensje – krzyczałem. Krótko później grabie się połamały. Rzuciła je w złości na ziemię, nonszalancko przeszła przez kuchnię i trzasnęła drzwiami do swojego pokoju. Upadłem na kolana, później na brzuch, czułem, że jestem pobity i nie mam siły się podnieść.
Zdarzenie rozeszło się po wsi lotem błyskawicy.
– Będzie jak ojciec! – wyrokowali mieszkańcy – Niczego nie osiągnie, będzie chlać na umór, nic z niego dobrego nie będzie!
Dwa dni później przyjechała z wizytą ciotka. Na koniec poprosiła o odprowadzenie do domu.
– Coś ty znowu nawywijał? – zapytała, kiedy szliśmy poboczem. Nie odpowiedziałem.
– Ej, no co się stało? Matka mówiła, że się upiłeś!
– Tak.
– Ale dlaczego?
– Bo żyć mi się nie chce. Ciągle mnie biją, nie mam już siły. Tak mnie biła, że aż grabie połamała…
– A pamiętasz, co do niej krzyczałeś?
– Tak.
– I?
– I nic. Dobrze jej tak. Nie mam nic więcej do powiedzenia.
– Wiesz, to, co krzyczałeś to niestety prawda – wyszeptała.
– Ale, że?!
– Nic nie chcę mówić, ale twoja matka zawsze lubiła mężczyzn. Skrobała się dwa razy, zanim urodził się twój brat.
Zatrzymałem się zszokowany.
– Jak to? – wycedziłem zszokowany przez zęby czując, jak mózg mi zamarza.
– Winny, pakuj mandżur, jedziesz w transport – odpowiedziała nieswoim głosem krzywiąc się.
– Co ty mówisz?! – zląkłem się.
– Winny! Mandżur i w drogę!
Obudziłem się w ciemnym, śmierdzącym miejscu. Przypomniało mi się: tak, jestem w więzieniu…