Dom mojej Przyjaciółki przez lata pełen był ludzi. Przychodzili nieustannie, jak ćmy – do światła, walili drzwiami i oknami. Zwykle z bagażem swoich trosk „do przedyskutowania”. Prosili: „pomóż”, „wspomóż”, „ratuj”, itd. Zwykle otrzymywali wsparcie w każdym zakresie. Dziwiłem się. Z czasem coraz bardziej.
Minęło sporo czasu. Kolory na ścianach zbladły, a zakamarki gdzieniegdzie czas okrył pajęczą siecią. Wiele kwestii stało się nieważnych, inne mniej ważne, goście dorośli i zajęli się własnymi sprawami, a do drzwi zastukała choroba. Czas zatrzymał się w miejscu.
Nagle okazało się, że dom zamienił się w pustynię. Na Saharze dwa konające wielbłądy z garbami pełnymi doświadczeń życiowych. Poza tym nic. Noc. Zupełna cisza, dławiący strach i nikogo, kto choć zapaliłby zapałkę.
Jak to jest możliwe? Czy to „kolejna rzecz do przepracowania”? A może tak po prostu powinno być?
Nie można zrobić NIC, jeśli ktoś nie będzie chciał przestać udawać, że nie widzi powagi sytuacji. Moja empatia się zatrzymała i nie chce iść dalej. Ten spektakl będzie mieć smutne zakończenie i nie umiem tego zmienić. W takich sytuacjach przypomina się piosenka…