Wszystko miało być inaczej…

Biła z sadystyczną rozkoszą. Uderzała, dopóki starczyło jej sił. Często widziałem ją spoconą i potarganą, jakby chciała wyrzucić z siebie nagromadzone przez lata frustracje, jakby miała pewność, że od tego bicia zmieni się cały jej pogmatwany świat.

Z dzieciństwa pamiętam strach i skropione łzami szare plamy. Ona – Matka Polka – próbowała utrzymać cały dom i wredne bachory w ryzach. On – alkoholik – bywał w domu wyłącznie nocami. Początkowo próbował pracować, pomagać, ale ona – niezależnie od jego intencji – z reguły wrzeszczała na niego z pasją.

Kiedyś przyniósł do domu kilka toreb jedzenia. Zdarzyło się to jeden raz. Krzyczała, że za dużo, że po co, że wydał pieniądze. A on – nieco pijany po odebraniu pensji i speszony zarazem – spuścił wzrok i nie powiedział ani słowa. Jak niepokorny uczeń zganiony w szkole przez nauczyciela.

Im więcej upływało dni, tym bardziej wrzeszczała. Im bardziej wrzeszczała, tym bardziej zatapiał się w morzu i oparach alkoholu. Ona manifestowała swoją agresję, on – uciekał. Przynajmniej do czasu, kiedy role się nie odwróciły. Po latach despotycznych działań, przyszedł czas, kiedy początkowy alkoholizm zaczął przeradzać się w pijackie amoki.

Najpierw zamykał mnie w ciemnym pokoju. Później pilnował, żeby energii nie czerpać zbyt dużo. Bywało, że rąbał z pasją kable energetyczne położone na tynku. W dobrych domach grzeczne dzieci chodzą spać przecież o 22. Nie później.

Pamiętam, jak na środku pokoju płonęły szkolne książki podlane benzyną. Pamiętam, jak bardzo wstydziłem się w szkole, jak moje siniaki i razy na plecach były nieustającym powodem drwiących wybuchów śmiechu rówieśników.

Im bardziej wszyscy na siebie wrzeszczeli, tym bardziej czułem się nieszczęśliwy. Tym bardziej, że było ubogo. Dwa pokoje, z czego w jednym, w suficie znajdowała się ogromna dziura, przez którą widać było gwiazdy. W rogu pokoju stał naprędce zespawany z kany dziesiątki piecyk – trociniak. Łazienki nie było, a kąpiele były swego rodzaju rytuałem, bo odbywały się wyłącznie w soboty. Najpierw do wanny wchodziły maluchy, później – do tej samej wody – średniaki. Na końcu kąpiel brali matka i ojciec.

Było smutno. Im bardziej bili, tym bardziej się bałem i tym większe pojawiało się przede mną morze łez. Podejrzewałem nawet, że za oczami mam niewysychające nigdy źródło, które wybucha i wytryskuje tylko wtedy, kiedy gdzieś w środku jest źle i smutno. Tak bardzo chciałem, żeby ktoś mnie z tej matni uwolnił…

Raz uwolniłem się sam. Na chwilę.

Kończąc zapalenie płuc, na krótko przed ponownym pójściem do szkoły, odrabiała ze mną lekcje.

– Zeszyt od matematyki daj – powiedziała znudzona.
– Nie ma nic zadane, lepiej weźmy przyrodę? – próbowałem zmienić temat.
– Matematyka! – warknęła tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Wyciągnąłem z tornistra zeszyt. Na sześćdziesiąt kartek, miał między okładkami jakieś piętnaście…

– Gdzie są kartki? – zapytała.
– Wyrwałem… Chciałem sobie porysować…

Widząc wówczas jej minę, moje przerażenie było tak ogromne, że w piżamie, na boso, w środku mroźnej zimy wybiegłem z domu. Co tam chłód! Ważne, że nie będą więcej bić, że nie będą wrzeszczeć…

Ukryłem się w stogu siana stojącym nieopodal, na środku pola sąsiadów. Próbowałem zasnąć, ale przejmujące zimno było tak doskwierające, że po kilku godzinach szczękania zębami, postanowiłem poszukać lepszego schronienia. Znalazłem. W… kurniku…

On dopadł mnie między grzędami. Dzięki Bogu sam je przybijał do ścian kurnika, inaczej z pewnością byłby mnie zabił. Bił na oślep, nie zważając na iście śmiertelne przerażenie moje i kurzych współlokatorów. Ona stała i przyglądała się bez słowa, a on w końcu się zmęczył, warknął coś nieparlamentarnego pod nosem i poszedł wraz z nią do domu. Zostawili mnie zbitego, zmarzniętego na amen i oblepionego od stóp do głów kurzymi odchodami. Wówczas pierwszy raz poczułem się jak… gówno.

Babka Prakseda pocieszała jak tylko mogła. Była prostą kobietą, ale bardzo przedsiębiorczą. Miała własny ogródek z kwiatami i warzywami, co czwartek robiła wielkie pranie w pralce Frani, a co niedzielę – świąteczny obiad. Dzisiaj nie pojmuję, ile musiała kosztować ją ta tytaniczna praca: wykarmienie bandy dzieci – darmozjadów – pijaków. Była zawsze, kiedy jej potrzebowali. Była, kiedy ja jej potrzebowałem. Odganiała wszystkie smutki chlebem ze smalcem, mielonym kotletem, albo kiszonym ogórkiem. Świat w takich momentach wyglądał inaczej.

Babka Hieronima to zupełnie inna liga: współwłaścicielka hektarów, dziesiątek trzody, drobiu – istna pani na włościach. W stosunku do mnie zawsze wredna i oschła. Pewnie dlatego, że jestem znienawidzonym, pierwszym dzieckiem ze zbyt skomplikowanego, mezaliansowego związku…

Któż (bo wówczas z pewnością nie ja) pomyślałby, że życie rodzinne, niemalże jak w operze mydlanej, posiada pieczołowicie skrywane tajemnice. Choć starszy brat zupełnie nie przypominał któregokolwiek z żyjących członków rodziny, nigdy się nie zastanawiałem, dlaczego tak bardzo się różnimy. Do dzisiaj nie wiem, jak poznał prawdę o swoim pochodzeniu. Myślę jednak, że bardzo musiała go ta historia boleć. Tak bardzo, że w proteście, jeszcze jako nieletni, zamieszkał na włościach, u babki Hieronimy.

O drugim ojcu dowiedziałem się przez przypadek. Zaczepiła mnie koleżanka, której brat wypłakiwał się w rękaw podczas wiejskiej dyskoteki.

– Czy ty coś wiesz? – zapytała.
– Że niby co? – uśmiechnąłem się.
– Że on ma innego ojca!
– Eeee, srele morele. Ojca mamy wspólnego, jak może mieć innego? – zdziwiłem się.
– Ale zobacz: jest bardziej postawny, ma inną karnację, ciemne włosy…
– Pfff – żachnąłem się – Pewnie się geny poprzestawiały. Na biologii miałem, że jak się chromosomy…

Nie dokończyłem, ponieważ pod przystanek PKS podjechał zdezelowany Autosan. Okazja, żeby zdementować pogłoski pojawiła się tuż po powrocie ze szkoły. Stała przy zlewozmywaku i w plastikowej, żółtej misce zmywała naczynia.

– Mamo… – zacząłem, czując, że pytanie, które zamierzam zadać jest co najmniej absurdalne – Muszę cię o coś zapytać.
– No słucham… – odruchowo wytarła ręce w pognieciony fartuch.
– Czy to… Yyyy… Wiesz… Słyszałem… Yyyyy… – wystękałem.
– No mów! – zażądała stanowczo.
– Czy to prawda, że Bronek ma innego ojca?

Krew odpłynęła jej z twarzy, a usta wygięły się w dziwacznym grymasie.

– A co?! – wrzasnęła – Amerykę odkryłeś?!

Nie tak wyobrażałem sobie ujawnianie rodzinnych sekretów… Zrobiło mi się słabo… No jak to?! Bili, upokarzali i jeszcze okłamywali? Przez tyle lat? Rodzice?! A brat? Czy to coś się zmienia? Nieeee, niczego nie zmienia! Ale jak to? Jak to możliwe, że ojciec go nie chciał? A później co? Prakseda z Hieronimą się dogadały i za przysłowiowy worek kartofli postanowiły zeswatać matkę z ojcem, żeby uniknąć obyczajowego skandalu? OLABOGA!

Pytania bez odpowiedzi mnożyły się w nieskończoność, choć szybko okazało się, że sprawa Bronka to istna tajemnica poliszynela. Wiedziała cała wieś, nikt nie był skory do jakichkolwiek wyjaśnień, a mnie bolało. Chyba nawet bardziej, niż dotychczasowe razy.

Pamiętam, że kiedyś, podczas gorącego, letniego popołudnia, usiadła na schodach przed domem. Podszedłem do niej, usiadłem, przytuliłem się.

– Wszystko miało być inaczej… – wyszeptała.
– Co? – zapytałem.

Nie odpowiedziała.