Babka Hieronima

Hieronima nigdy mnie nie lubiła. Grube, zdziwaczałe babsko zawsze przeganiało mnie z kąta w kąt, jakby chcąc usunąć jak najdalej z pola widzenia. Ani nie skora do uśmiechu, ani nie pierwsza do żartów. Może to zasługa jej zbyt luźnej, sztucznej szczęki? Hieronima mieszkała w ogromnym domu. Można było w nieskończoność bawić się w „ganianego”, przebiegając przez wszystkie pokoje dookoła. Przez jakiś czas nawet z nią mieszkaliśmy, jednak jej potrzeba kontrolowania wszystkich dookoła była nie do wytrzymania. W swoim domu, sztuczne zęby Hieronima trzymała zawsze w musztardówce stojącej na półce w łazience. Zanurzone w dziwnym płynie budziły zawsze niepokój, a nawet grozę u całej gawiedzi. Zwłaszcza, że Hieronima zawsze kiwała groźnie palcem na sam widok dziatwy kierującej się do łazienki.

– Nu, nu! – mówiła.

Bronek się sztucznych zębów nie bał. Bronek był wielki i waleczny, zresztą jemu zawsze wszystko uchodziło na sucho.

– Widzisz to paszczysko? – zapytał któregoś razu, kiedy obaj pojawiliśmy się w łazience.
– Widzę – odpowiedziałem niepewnie.
– Założę się, że go nie włożysz do gęby!
– Jasne, że włożę! – odpowiedziałem z sedesu.
– Jasne, że nie. Nie zmieści Ci się!
– Nie?! To patrz! – warknąłem, po czym niewprawnym, dziecięcym ruchem włożyłem sobie sztuczne zęby Hieronimy do ust.

Prawdopodobnie wyglądałem podobnie do psów ze sztucznymi zębami z reklamy Pedigree, bo Bronek zdębiał, po czym w panice rzucił się ku drzwiom, zderzył się z nimi, przystanął na chwilę masując czoło i wybiegł z łazienki z takim wrzaskiem, jakby co najmniej zęby mnie połknęły, a nie ja je. Z dalszego ciągu pamiętam jedynie, że zęby wypadły mi na podłogę, rozłamując się na dwie połowy. Czy mi się za to dostało? Nie, ale Hieronima nie odzywała się do mnie przez cały, kolejny rok.

Podobnie jak reszta rodziny, Hieronima była fałszywie pobożna. W kościele pojawiała się raczej wyłącznie od święta – tłumacząc, że praca w gospodarstwie jest wystarczająco absorbująca – ale pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski nie odpuściła. Zwołała do salonu całą rodzinę, po czym – jako przewodniczka rodu – zasiadła dumnie przed telewizorem. Za nią, na wszelkiej maści siedzeniach zasiadła familia i zaczęła wgapiać się w kineskop. W tym samym czasie postanowiłem zajrzeć tu i ówdzie. Zajrzałem do warsztatu, gdzie Wartburg dumnie prężył swoją maskę. Zajrzałem do stodoły, gdzie puste żerdzie oczekiwały na najbliższe sianokosy. Zajrzałem również do chlewika, w którym czekała mnie niespodzianka. Byłem zbyt mały, by zapamiętać co mówiły do mnie świnki, fakt jednak, że jakimś cudem włożyłem głowę między pręty ochraniające ich rynnę paszową. I tak utknąłem.

W domu stopień pobożności przebijał niemalże sufit, a w chlewiku świnie udowadniały mi swoją wyższość, gryząc niemalże każde miejsce na twarzy. Papież przemawiał, świnie kwiczały, a ja wrzeszczałem póki starczyło sił. Znaleziono mnie w kilka godzin po zakończeniu transmisji. Choć świniom musiałem niespecjalnie smakować, skoro w końcu dały mi spokój, to właśnie wówczas Hieronima musiała mnie znienawidzić na całe życie, na amen. Wbrew wszystkim słowom płynącym z telewizji i nieba, nakazującym szanować bliźniego swego, jak siebie samego.

Królestwem Hieronimy była kuchnia. To w niej właśnie wypiekała pachnący zbożem, wiejski chleb, albo ubijała śmietanę na masło w maselnicy. Wieczorami, co dzień o tej samej porze, jakby rytualnie, wychodziła do obory na dojenie i wracała z ciepłym mlekiem ze spienioną pierzynką na wierzchu, które wlewała we mnie i Bronka bez opamiętania. Bronek w takich momentach wyglądał na rozanielonego, a ja do dziś odczuwam wstręt do nabiału…

Hieronima miała ogromne gospodarstwo. Hodowała wszystko, co wówczas na wsi było opłacalne, a ze swoimi podopiecznymi była niemalże w komitywie. Najbardziej lubiła tych najwredniejszych: Burka i Alberta. O ile Burek był tylko szczekającym zawadiaką, Albert był kogutem – terrorystą, którego bali się dosłownie wszyscy członkowie rodziny. Kogut całymi dniami przechadzał się dumnie po podwórzu, a kiedy ktoś naruszał mniej lub bardziej świadomie jego terytorium, ostrzegawczo podnosił białopióre skrzydła i wydawał z siebie bliżej niesprecyzowane syczenie. W takich sytuacjach ludzie uciekali przed siebie w panice.

Byłem wówczas małym brzdącem, kiedy Albert postanowił pokazać mi miejsce w szeregu – najpierw wskoczył mi na głowę, po czym ze złością zaczął dziobać mnie w czoło, jakby chciał powiedzieć: gdzie-i-dziesz-gni-do-to-mo-je-po-dwór-ko. Z gardła wyrywał się wrzask, z czoła krew lała się strumieniami, a Hieronima gapiła się na to przez okno niemalże ze stoickim spokojem. Zareagowała dopiero po kilku minutach, ale za to definitywnie, wykonując na kogucie egzekucję poprzez ścięcie łba.

Dom Hieronimy był ogromny. Naprawdę było się gdzie schować podczas zabawy w chowanego. Salon zachęcał do zabawy, mroczna piwnica nieco przerażała, a obszerny strych zapraszał niemalże do odkrywania skarbów. Lubiłem buszować po kryjomu wszędzie, gdzie tylko mogłem. Raz odkryłem starodawny kołowrotek do przędzenia wełny i udawałem, że to właśnie jego wrzeciono ukłuło w palec Śpiącą Królewnę, innym razem – będąc już nieco starszym dzieckiem – natrafiłem na gumowy skafander do nurkowania… Zakładałem go na siebie i udawałem, że jestem członkiem jakiejś podwodnej ekspedycji naukowej. Dobrze, że nikt mnie wówczas nie widział, bo ciągnące się do ziemi rękawy i przydeptywane nogawki z pewnością byłyby polem do całkiem niezłego ubawu…

Latem, do domu Hieronimy przyjeżdżali Niemcy. Przywozili ze sobą worki szmateksowych ubrań, sprzęt pozbierany z tamtejszych wystawek i granulowane kakao, które później z Bronkiem całymi łyżkami wyjadaliśmy ukradkiem z kartonu. Im więcej Niemcy przywozili, tym bardziej gościnna była Hieronima. Zdaje się zresztą, że i sami Niemcy zwęszyli w przyjazdach do Polski interes, bo któż nie chce spędzać wakacji na łonie natury i być karmionym za darmo wszystkim, co tylko najlepszego natura może zaofiarować? Na przyjazd gości stoły uginały się pod ciężarem swojskich wędlin, masła, chleba, białego sera i innych dóbr, zarezerwowanych tylko dla specjalnych smakoszy.

Być może w akcie zemsty za zepsutą niegdyś sztuczną szczękę, któregoś razu Hieronima oskarżyła mnie bezpodstawnie o dokonanie kradzieży złotej spinki do mankietów jednego z jej gości. Choć tak naprawdę nikt tej spinki nigdy nie widział na oczy, wieść rozniosła się w rodzinie lotem błyskawicy. Ojciec stłukł mnie półką od segmentu, zmartwione ciotki i wujkowie próbowali prowadzić własne śledztwa, a ja nie miałem przy tym ani zielonego, ani czerwonego, ani bladego, ani – tym bardziej – ciemnego pojęcia o co chodzi. Może to właśnie dlatego znienawidziłem w końcu Hieronimę i jej gości. A może znienawidziłem, bo wówczas nikt nie chciał mnie wysłuchać?

Niemiachy na szczęście w końcu odjechały. Po ich wyjeździe, w salonie niezwłocznie stawiła się cała rodzina. Najpierw na środek pomieszczenia trafiły plastikowe worki z lumpami, a później odbyło się ich solidarne rozdzielanie. Mnie nie dostała się nawet jedna para skarpetek…

Raz jednak niemiecki fant otrzymałem niejako przez przypadek.

– Babcia prosiła, żebyś do niej przyjechał – usłyszałem któregoś razu.
– Nie lubię jej. Nigdzie nie jadę. – stwierdziłem.
– Ależ, ona ma dla Ciebie jakiś prezent!

Widmo prezentu mnie przekonało.

– O jak dobrze, że przyjechałeś! – mimo całkiem miłych słów na powitanie, czułem podświadomie, że Hieronima szykuje jakiś podstęp.
– Dzień dobry, babciu – skrzywiłem usta w wyuczonym grymasie – Chciałaś mnie widzieć? – Bo ja COŚ DLA CIEBIE MAM!

Powinienem wówczas wyjść. Jak to, ONA ma COŚ dla MNIE?! To musi być jakaś ściema!

– A co? – zapytałem zamiast tego nieśmiało.
– Aaaa, zobaczysz! – zaśmiała się tajemniczo. Podniosła się z krzesła i skierowała się w stronę drugiego przedpokoju. Poszedłem za nią, patrzę: otworzyła ogromną, masywną szafę na ubrania i włożyła głowę do środka. Dałbym słowo, że mimo wielkiej pupy i ogromnego brzuszyska mogła by wejść tam w całości, a drzwi i tak by się z łatwością zamknęły – tak wielka była ta szafa!

– No i? – zapytałem po chwili.
– Szukam, czekaj – sapnęła jej głowa gdzieś ze środka. Nagle, odskoczyła od szafy rozpromieniona.
– Mam! – krzyknęła, po czym wręczyła mi RÓŻOWY zwój materiału.
– Co to jest… – wyjąkałem skonsternowany.
– To… to są spodnie dla Ciebie. Do kościoła!
– RÓŻOWE?!
– Takie ładne, materiał jest dobrego gatunku…

Mówiła chyba coś jeszcze, ale tego już moje szare komórki nie zarejestrowały. Zwój nagle wymsknął mi się z ręki, rozwinął się, po czym przede mną pojawiły się… różowe spodnie na szerokiej gumie z… kieszeniami z przodu i naszytymi na nich OGROMNYMI plastikowymi guzikami!

– To… ale. yyy – nie wiedziałem co powiedzieć.
– Ładne, prawda? – wyszczerzyła sztuczne zęby w przejawie radości.
– Ale… ja będę wyglądał jak… jak…
– Jak? – powtórzyła.
– JAK MYSZKA MIKI!

Do domu dotarłem niemalże ze łzami w oczach. Co prawda jadąc do babki nie miałem jakichś wielkich oczekiwań, ale kiedy zaczęła mówić o prezencie, myślałem, że będzie to coś bardziej przemyślanego. Do kościoła w różowych mikimausach nie chodziłem, ale za to służyły mi długo jako piżama…