Paprochy

Kiedyś nie mogłem zrozumieć dlaczego czasem znika bez śladu i nagle pojawia się w drzwiach z nikomu niepotrzebnym, wrzeszczącym prezentem. W tym przypadku powiedzenie od przybytku głowa nie boli nie sprawdzało się kompletnie. Każdy, z dwóch paprochów wydzierał się wniebogłosy dzień i noc, więc od tego wszystkiego głowa bolała czasem niemiłosiernie.

Paprochy przez większość czasu darły się jak oparzone, żarły i spały na przemian. Nie mogłem pojąć skąd w tak małym ciele bierze się aż tyle wredności i energii. Często zatykałem uszy palcami i powtarzałem sobie nic nie słyszę, nic nie słyszę. W ten sposób zagłuszałem poczucie winy, że jestem dzieciakiem, który nie umie pomóc w kryzysie.

Był wówczas środek zimowej nocy, kiedy usłyszała zapalaną w kuchni zapałkę. Wpół przytomna usiadła na łóżku próbując dostrzec coś w ciemności. Wstała, podeszła do zamkniętych drzwi i zajrzała przez dziurkę od klucza. I znowu ten sam odgłos!

– To ktoś obcy… – wyszeptała z przerażeniem. Zrobiła dwa kroki, między framugę drzwi, a szafę.
– Nieee, to nie jest dobry pomysł – stwierdziła – Przecież jak ten ktoś tu wejdzie, to mnie zakryje drzwiami i z łatwością zabije!

Zrobiła krok, po cichu chwyciła klamkę, nacisnęła i… z impetem otworzyła drzwi, zapalając jednocześnie światło. Przed nią, ze skierowanym w jej stronę 30-centymetrowym ostrzem kuchennego noża stał Waldek – psychopatyczny syn sąsiadów.

Waldka widywałem rzadko, bo z reguły zamknięty był w domu wariatów, ale – kiedy się pojawiał – budził postrach zarówno we mnie, jak i u innych mieszkańców wsi. Czasem podpalał czyjąś zagrodę dla zwierząt, a czasem tylko obsikiwał mur domu sąsiadów. Pewne było tylko, że należy mieć go na oku i trzymać się od niego z daleka.

– A co ty tu robisz?! – wrzasnęła, chwytając za ostrze noża.
– Ja tu do twojego męża przyszłem.
– Ale jak… Jak ty tu wszedłeś?!
– Jest Franio?
– Jest! Już go wołam! – wykrzyknęła złowrogo.

Waldek wypuścił nóż z dłoni, obrócił się szybko i wybiegł w ciemną noc przez otwarte na oścież drzwi wejściowe. Upadła na kolana, zakryła twarz rękami i zaczęła spazmatycznie szlochać. Właśnie w takim stanie ją zastałem, obudzony nocnymi wydarzeniami. Opowiadała później – jako anegdotę – że ledwo uszła z życiem.

Nie mogąc znaleźć swojego miejsca w tym całym rozgardiaszu, krótko po porodzie znalazła pracę, zrzucając na mnie wszystkie dotychczasowe obowiązki.

– Ugotuj to, wypierz tamto, wytrzyj kurze, odkurz mieszkanie – dyrygowała, a ja ze strachu spełniałem wszystkie jej zachcianki.  Gotowałem chyba we wszystkich możliwych konfiguracjach – paprochom kaszki, dorosłym zupy. Paprochom – tarte warzywa, dorosłym – mielone. Nie dorosłem co prawda, ale przynajmniej nauczyłem się gotować.

Podczas gdy Daniel był tylko małym rozrabiaką i psuł wszystko, co mu w ręce wpadło, Kryśka była arcy-antytalentem. Podczas karmienia pluła na wszystkie strony, zaglądała wszędzie, gdzie się tylko dało, ze swoją pieluchą włącznie. Niezauważona potrafiła napić się gejcjany, albo po prostu zasnąć w skrzyni na pościel. Istne skaranie boskie!

Któregoś razu wstąpił w nią zły duch. Kiedyś, kiedy akurat spała grzecznie w łóżeczku i w jakimś filmowym pościgu zapiszczały głośno opony, otworzyła oczy i rozwrzeszczała się na cały regulator. Wrzeszczała przez kilka godzin bez przerwy, później z tych godzin zrobiła się doba, a wkrótce dwie. Nie jadła, nie piła, tylko darła się jak oparzona. Nie pomagało noszenie na rękach, nie pomagały ciepłe, ani zimne okłady na brzuszek. Z pomocą przyszła za to ciotka Augustyna.

Ciotka Augustyna mieszkała po drugiej stronie ulicy. Była znaną i lubianą personą w całej okolicy, gdyż nikogo nie zostawiała w potrzebie. A to naważyła komuś ziół, a to pocieszała kogoś podczas ostatniej drogi ukochanej osoby. Ludzie mawiali, że po nagłej stracie swojego męża stała się szeptuchą z dobrymi układami w niebie.

– Daj mi jajko i szklankę wody – rzuciła do mnie Augustyna, widząc nasz mały, rodzinny dramat – Szybko! – dodała.

Wzięła wrzeszczącą Kryśkę na ręce, położyła do łóżeczka, po czym ze szklanką wody i jajkiem zamknęła się w pokoju. Zaglądałem tam z ogromną ciekawością przez dziurkę od klucza. Stała z posągową twarzą, szepcząc coś do siebie pod nosem. Jajkiem wykonywała okrężne ruchy nad łóżeczkiem, jakby zaznaczając teren. Nagle w pokoju zaległa kompletna cisza.

– O Boże, umarła! – jęknąłem odsuwając się od drzwi.
– Przestań pleść!
– Słyszysz?! Cisza!

Drzwi otworzyły się, a Augustyna podała mi szklankę z wodą, skorupkami i obrzydliwymi krwawo – przeźroczystymi farfoclami w środku.

– Co to jest? – zdziwiłem się.
– To zły krzyk. Siedział w niej – powiedziała z uśmiechem – Te galaretowate wstążki zakop teraz pod brzozą.
– Ciociu, ale Krysia żyje? – zapytałem.
– Żyje, żyje, co ma nie żyć? – zaśmiała się – Nic jej nie będzie. Zmęczona jest tylko. Będzie spać i spać…

Faktycznie. Przez dwa następne dni Kryśka spała jak zabita. Jadła, sikała i srała przez sen. Najpierw prrrrut, później smród, a na końcu mycie, przebieranie, zmiana pieluchy. A ona ani drgnęła! Szkoda tylko, że nie było wówczas pampersów… A może gdyby nawet były, to i tak bylibyśmy zbyt biedni, żeby je kupować? Nie mieliśmy przecież nawet ubikacji, a bieżącej wody doczekaliśmy się dopiero po latach…

Tetrowe pieluchy prało się przy studni, w ogrodzie. Do blaszanej wanny wlewało się wodę pobraną wprost ze studni. Po wsypaniu taniego proszku, tetrę prało się na tarze, aż do pozbycia się większości zanieczyszczeń. Pieluchy, w których od częstego prania zrobiły się dziury, wyrzucało się do śmieci, albo używało do innych celów. Choćby do zabawy w rozbitków.

Frajda rozpoczynała się niezwłocznie po żniwach. Choć przez dorosłych była zakazana, nam – dzieciakom – sprawiała dużo frajdy. Należało znaleźć duży stóg słomy, wejść na szczyt i umocować powiązane ze sobą tetrowe pieluchy na krzyż, w taki sposób, żeby ich końce luźno opadały na ziemię. Po tych końcach na szczyt mieli się dostać rozbitkowie. Jakież to było zabawne, kiedy po spranej tetrze, na górę wdrapywali się inni! Zanim pokonali pół metra, tetrowa lina zrywała się, zrzucając rozbitka wprost do paszczy wyimaginowanych rekinów!

Któregoś dnia, wraz z Weroniką upatrzyliśmy do zabawy świeży stóg stojący przy okrytym złą sławą lasku. Weronika miała wówczas na nogach nowe klapki, więc na szczyt dostała się z trudem. Kiedy się to udało, zawiązaliśmy liny i rozpoczęliśmy oczekiwanie na umówioną wcześniej ekipę rozbitków. Czas dłużył się niemiłosiernie, postanowiłem więc ponaglić chętnych.

– Broneeeeeeeeeek! – wrzasnąłem. – Broneeeeeeeeeeeek!
– Coooooo! – usłyszałem z dala w odpowiedzi.
– No choooooooodź! Liny już zawiązaneeeeeeeee!
– Zaraaaaaaaaaaz! – odkrzyknął.

W tym momencie przed oczami mignęły mi klapki Weroniki, a ona zupełnie zniknęła z pola widzenia.

– No chooooooooo… – zacząłem, ale urwałem w pół słowa widząc biegnącą przez łąkę Weronikę.- Gdzie lecisz? – krzyknąłem.
– Uciekaaaaaaaaaj! Mordercaaaaaaaa!

Rozejrzałem się dookoła i nagle włosy zjeżyły mi się na głowie. Zobaczyłem stojącego na skraju lasu człowieka z ukrytą pod kapturem twarzą. W ręce trzymał ogromny drąg. Wydawało mi się, że na mnie patrzy. Zrobił dwa kroki i ruszył w moim kierunku.
Słowo daję, że nie wiem w jaki sposób w ułamku sekundy znalazłem się na dole, u stóp stogu słomy. Uciekałem tak szybko, jak tylko się dało, bijąc prawdopodobnie wszelkie ustanowione wcześniej rekordy świata w biegach przez łąki i pola.

Choć Weronika była nie pocieszona z powodu utraty klapek, ani ja, ani ona nie mieliśmy odwagi, żeby po nie wrócić. W końcu przecież nie warto stracić życia przez parę obuwia, prawda?