Nie lubiłem chodzić do szkoły. Wydawało mi się zawsze, że jestem małą kropką zgubioną w wielkiej przestrzeni. Pamiętam dokładnie swoje pierwsze zderzenie ze szkolną rzeczywistością. Było to tuż przy sali gimnastycznej. Korytarz był tak ciemny, że w zasadzie nie można było dostrzec, czy na jego końcu nie czai się jakieś monstrum.
Sala gimnastyczna miała mały kantorek, w którym przechowywane były sportowe sprzęty – piłki lekarskie, siatkowe, skakanki. Tam właśnie, między metalowymi półkami urzędowała ona – Leonida Broniszewska. W wyglądzie – choć rzec trzeba, że nauczycielka z pewnością była nieco szczuplejsza – przypominała Hieronimę. Z charakteru – wuefistkę z serialowego Glee. Pamiętam doskonale jadowity szept, który kierowała do wszystkich wezwanych do kantorka.
– Zdejmuj gacie! – powiedziała kiedyś, kiedy wezwany do kantorka stanąłem przed nią niepewnie.
– Ale… Proszę pani… – zaprotestowałem ostrożnie.
– Bez gadania!
Opuściłem w dół spodnie, później majtki. Czułem, jak wstyd i upokorzenie uderzają do głowy.
– Odwróć się! – zażądała.
– Ale prosz…
Gumowa skakanka świstem przecięła powietrze i uderzyła w rękaw grubego swetra. Odwróciłem się… Miałem wówczas siedem, czy osiem lat i naprawdę nie pamiętam, co takiego zrobiłem… Na szczęście sytuacja nigdy później się nie powtórzyła.
Byłem wyjątkowo brzydkim chłopcem. Obcięta na garnek blond grzywka opadała nieco na puszkowo-okruszkowe okulary, zza których na świat wyglądały niepewnie zezowate oczy, a wątłe, posiniaczone gdzieniegdzie ciało ukrywałem jak tylko można w połatanym nierzadko ubraniu po starszym bracie. Być może dlatego nie dziwi mnie wcale, że koledzy trzymali się z dala ode mnie, a najbrzydsze nawet dziewczyny wzdychały do wszystkich, tylko nie do mnie. Dosłownie: ofiara losu!
Bić się też nie umiałem…
– No chodź, no chodź! – krzyczał Rodowicz w toalecie, zaciskając pięści.
– Daj spokój…
– No co, tchórzysz?! Patrzcie! Tchórz!
Wyczyn: kopnąłem go w kostkę, a ten w furii rzucił się na mnie i zaczął dusić. Uderzyłem na oślep – trafiłem prosto w zęby łamiąc sobie przy tym niemalże wszystkie palce. Odskoczył, potrząsnął głową na boki i otworzył szeroko oczy. Wiedziałem, że nie jest dobrze, że teraz to dopiero się zacznie. Pomyślałem, że jeśli chwycę się czegoś oburącz, to z wyskoku będę mógł zadać mu odrzucającego kopniaka. Tyle tylko, że w pobliżu były tylko pisuary.
Zbliżał się do mnie jakby w zwolnionym tempie. Liczni gapie zamarli w bezruchu i stali z otwartymi ustami czekając na kulminacyjny cios. Złapałem za rurę doprowadzającą wodę do pisuaru, przełknąłem ślinę i… wyrzuciłem nogi w stronę Rodowicza…
Rodowicz miał refleks. Wprawnym ruchem złapał za obie kostki i zaczął ciągnąć ku sobie. Rura skrzypnęła złowrogo. Zacząłem krzyczeć, a ten ciągnął jeszcze bardziej. Po chwili rura oderwała się od ściany, skądś – jak z hydrantu – zaczęła tryskać woda, a po chwili wraz z rurą wylądowałem w kałuży, na środku łazienki.
– No… to zrobione… – zaśmiał się Rodowicz – Jak będziesz miał jeszcze jakieś wąty to zapraszam. Jestem do dyspozycji.
Słyszałem, jak odchodzili, jak gapie klepali go z aprobatą po plecach. Też mi kumple. Pffff. To było takie głupie! I dziecinne…
Rurę w łazience naprawił konserwator. Nie poskarżyłem, a Broniszewska o nic nie pytała, chociaż z pewnością musiała widzieć wybroczyny na mojej szyi. Może spodziewała się, że to kolejny przejaw domowego terroryzmu? Myślę, że ona – stara panna – mogła być nawet zwolenniczką kar cielesnych.
– Dzień dobry, czy mogę prosić panią Broniszewską? – zapytałem nauczycielkę z pokoju nauczycielskiego najuprzejmiej, jak tylko umiałem. Wyszła.
– No? – zapytała z niecierpliwością.
– Proszę pani, nie mogę dzisiaj ćwiczyć na wuefie.
– Bo co?
– Bo tata zbił mnie lutownicą – wyciągnąłem w jej kierunku spuchniętą niemożliwie rękę.
– I bardzo dobrze! – zaśmiała się, po czym trzasnęła mi drzwiami przed nosem. Musiała mieć niezły ubaw…
Ku ogólnemu przerażeniu, Broniszewska została wkrótce wychowawcą mojej klasy. Jakiś czas później związała się na dobre i złe z Aleksandrem – nielubianym przez wszystkich polonistą w podeszłym wieku. Dzięki Bogu, bo kilka miesięcy później do obsady pedagogicznej dołączyła polonistka Dagmara.
Zakochałem się. Była eteryczną, filigranową brunetką i bił od niej zaraźliwy, humanistyczny blask. Chłonąłem opowieści o literaturze jak bardzo można było. Jakkolwiek Aleksander był wypalonym już, znudzonym polonistą, tak Dagmara działała z ogromnym wdziękiem i zaangażowaniem. Cieszyłem się na każdą chwilę z nią spędzoną. Do czasu.
– Ty, a człowiek to się zmieści do tej szafy? – zapytał Brudny pokazując na wiekowy mebel służący do przechowywania map.
– Pewnie tak – powiedziałem – Trzeba tylko wyciągnąć mapy.
– Założę się, że tam nie wejdziesz!
– Pewnie, że wejdę! Patrz! – rzuciłem, otwierając drzwi. Wprawnym ruchem wyciągnąłem kilka rulonów schowanych w środku i wszedłem do środka.
– Widzisz? – zaśmiałem się – Wygrałem!
Drzwi do szafy zamknęły się nagle z impetem, po czym w ciemności rozległ się dźwięk klucza przekręcanego w zamku. Na domiar złego, gdzieś w oddali zadzwonił dzwonek na lekcję. Struchlałem i zastygłem w oczekiwaniu…
Dagmara odczytywała listę obecności.
– Winny? – zaczęła – Nie ma Winnego?
– Jest, a jakoby nikogo nie było! – zaśmiał się Brudny.
– Brudny, ty mi tu z Kochanowskim nie wyjeżdżaj! – zaprotestowała – Więc gdzie jest Winny?
– Tutaj! – wrzasnąłem i zacząłem uderzać pięściami z całej siły we wszystkie boki szafy.
W pewnym momencie, ku ogólnej uciesze, szafa zachwiała się i przewróciła wraz ze mną, a spróchniała dykta przybita do jej tyłu urwała się i osunęła na ziemię. Po chwili udało mi się wyjść z tego grobowca na zewnątrz.
– Co ty tu robisz?! – zdenerwowała się Dagmara – Co to za głupie żarty!?
– Zaaaaa… zaaaaaamknęli…
– Proszę wyjść z klasy! Natychmiast!
– Ale… zaaaaa…
– NATYCHMIAST!
Wyszedłem płacząc. Poczułem się potwornie zmęczony – sobą, światem, ludźmi, życiem. Wyciągnąłem z plecaka notatnik.
Pani Dagmaro, Pewnie to nasze ostatnie spotkanie. To nie moja wina, to, co się stało. Chłopaki zamknęli mnie w szafie, nie mogłem się wydostać. Nie mam już siły, jestem zmęczony tym wszystkim. Nie chce mi się żyć. Zawsze panią lubiłem…
Wyrwałem kartkę z notatnika, zgiąłem na pół, po czym wsunąłem przez szparę pod drzwiami do sali lekcyjnej. Nabrałem powietrza głęboko do płuc, otarłem rękawem resztę łez i noga za nogą poszedłem nad pobliską rzekę. Przestało mi zależeć na czymkolwiek. Czułem się jak niepotrzebny, bezpański pies – zbyt głupi na dorastanie, zbyt mądry na powrót do zagrody złego pana.
Rozejrzałem się dookoła. Na błękitnym niebie pełnym złota blaskiem świeciło słońce. Na cudownie zielonej łące upstrzonej gdzieniegdzie kępami malutkich stokrotek przechadzały się leniwie przeżuwające trawę krowy. Wszedłem do wody już bez poprzedniej pewności. Oczami wyobraźni zobaczyłem kondukt żałobny – piaszczystą drogę, stary, zdezelowany wiejski wóz z umieszczoną na nim sosnową trumną. Kulawy koń bez pośpiechu szedł przed siebie, a wokół nie było nikogo.
Wyszedłem z wody i rozpłakałem się. Pomyślałem o matce, o rodzeństwie. Czy będą cierpieć? Czy będą o mnie pamiętać? Czy to musi się tak skończyć?