Dyrektorka nie kryła ulgi. Razem z wice rzuciły się na mnie jak sępy na padlinę i z udawaną uprzejmością zadawały dziesiątki pytań, na które nie umiałem znaleźć odpowiedzi. Wiedziałem za to doskonale, że moje cudowne odnalezienie to brak problemów dla szkoły i moich pseudo kolegów. Co prawda dyrekcja zapowiedziała ukaranie winnych, ale machnąłem na to ręką i postanowiłem przeczekać trudny okres i trwać w swojej niedoli aż do skończenia szkoły. Szkoda mi było tylko Dagmary. Podobno bardzo przeżyła moje nieukończone samobójstwo.
Szkolny pedagog mówił: to taki wrażliwiec, z pewnością trzeba go ukształtować, rozwijać w nim pasje i zainteresowania. Tyle, że nikogo nie interesowały moje zdolności, umiejętności. Podczas, gdy rówieśnicy pod koniec szkoły wybierali swoją dalszą drogę, ja zazdrościłem im, że mają cudownych, troskliwych rodziców. Kiedy oni wraz z bliskimi analizowali możliwości dostępnych szkół, ja wciąż dostawałem manto. Czerwonym pręgom na ciele nie zapobiegł nawet czerwony pasek na świadectwie. Przyszedł czas na bunt.
Ewka była przebojową, wygadaną blondynką z niespożytą wprost energią i kalejdoskopem pomysłów. Paliła jak smok, miała własne zdanie w każdym temacie – polubiłem ją od razu. Szczególnie lubiliśmy dokuczać angliście – panu Żółtko.
Pan Żółtko był leciwy, nosił szkła w grubych plastikowych oprawkach i zdawał się zawsze być lekko zaniedbany. Zmechacone sweterki w serek i włosy w nieładzie, były nieustannym obiektem rozmów na korytarzach ogólniaka. Nie raz zastanawialiśmy się, czy jest posiadaczem grzebienia, albo czy nie trzeba znaleźć mu żony. Zakładając, że jakąś posiada, widać było, że albo nie stara się zupełnie o swojego mężczyznę, albo z jakichś powodów po prostu nie może. Poza tym nauczyciel sprawiał wrażenie nieporadnego i nieprzystosowanego.
– Uwaga, uwaga! – wrzasnęła któregoś razu Ewka w samym środku lekcji angielskiego – Będzie teraz przemowa!
Nauczyciel zmarszczył czoło i okulary zsunął na sam czubek nosa. Chwyciłem papierową tubę brystolu, którą akurat miałem przy sobie, i przykładając ją do ust, wtórując koleżance, zawyłem:
– Parle wu franse, bierę buł-kę przez bibuł-kę! Odbiór!
Ewa chwyciła drugi koniec tuby.
– Autobus zatrzymuje się na stancji inglisz ziółtko! Kto gotów niech wsiada, kto się śpieszy, niech wysiada! Halo, halo! Odbiór!
Nie pamiętam, co jej wówczas odkrzyknąłem w odpowiedzi, fakt faktem jednak, że nauczyciel bardzo się zdenerwował. Drąc włosy z głowy wybiegł z klasy i nie wrócił już do końca lekcji. Wyobrażam sobie, jak musiało mu być przykro, bo po skardze na mnie i Ewkę złożonej do dyrekcji szkoły, oboje zostaliśmy zawieszeni. Do wychowawcy mieli stawić się rodzice.
W przeciwieństwie do koleżanki, o sprawie nie pisnąłem w domu ani słowa. W krótkim czasie Ewkę odwieszono w prawach ucznia, a mnie nakazano oddać książki do szkolnej biblioteki i odebrać w sekretariacie dokumenty.
– Nie mogę oddać Ciemnej potęgi – rzuciłem lakonicznie stojąc przy bibliotecznym biurku.
– Bez zwrotu nie podbiję ci obiegówki – odpowiedziała machinalnie sędziwa bibliotekarka.
– Ale ja mam powód! Ważny!
– A jakiż to?
– Matka zostawiła tę książkę na taborecie i zeżarł ją pies.
Bibliotekarka wpadła na chwilę w konsternację.
– To będziesz musiał zapłacić za zniszczenie – wycedziła.
– Z czego? Przecież ja nie mam nawet kieszonkowego?
– Nie wiem, nie interesuje mnie to.
– Ale to nie moja wina!
– Nie mamy o czym rozmawiać! – machnęła na mnie ręką w wypraszającym geście.
Jakkolwiek historia z psem była całkowicie prawdziwa, tak nie spodziewałem się aż takiej nieustępliwości w temacie nic nieznaczącej przecież kwestii. Postanowiłem uciec od tematu i – jakby to załatwiało problem – uciąć sobie bezterminowe wagary. Przez kilka dni snułem się po mieście, a w domu udawałem, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Nikt nie chciał niczego ode mnie, ja nie potrzebowałem niczego od kogokolwiek. Wystarczało mi jeżdżenie autobusem na gapę i kupowanie papierosów zamiast biletów na przejazdy.
Regularnych kanarów było dwoje. On – bardzo przystojny, wysoki szatyn. Ona – wybitne jego przeciwieństwo – mała, gruba, farbowana blondynka z meszkiem nad górną wargą. Ponieważ kontrolerzy oboje razem stanowili wprost kuriozalny widok, codzienni podróżnicy nazwali ich oblubieńcami.
Oblubieńcy pojawiali się w autobusie średnio raz w tygodniu. Wysoki był zawsze bardzo uprzejmy, a Gruba za to pałała nienawiścią do wszystkich pasażerów, jakby to oni odpowiedzialni byli za fakt, że zmuszona jest pracować jako kontroler biletów.
Rozmawiałem wówczas ze znajomą siedzącą obok, kiedy przed nami, nagle zmaterializowała się Gruba.
– Bilety do kontroli! – warknęła.
Spojrzałem na nią z ukosa. Jaskrawo niebieskie cienie do oczu znakomicie komponowały się z jej tlenionymi włosami. Zdawała się wyglądać jak karykatura z obrazków Andy Warhol\’a.
– Bilety! – powtórzyła złowrogo.
– Nie mam. – odpowiedziałem lekceważąco. Zauważyłem przy tym, że niemalże wszyscy pasażerowie autobusu skierowali wzrok w moją stronę.
– Nie masz? – warknęła – To dawaj dokumenty!
– Nie mam. – powtórzyłem ze stoickim spokojem.
– Legitymacja szkolna!
– Nie mam, kolega mi zabrał.
– Który kolega?! – zagrzmiała. W tym samym momencie w pojeździe rozległy się pierwsze spontaniczne chichoty.
– O ten! – wskazałem na pierwszego – lepszego pasażera. Gruba doskoczyła do niego jak oparzona.
– Bilety do kontroli! – zawyła.
– Nie mam. – uśmiechnął się z pogardą.
– Legitymacja! – zażądała, starając się za wszelką cenę pohamować narastającą irytację i złość.
Pasażer powoli otworzył plecak, przez chwilę szukał w nim czegoś nerwowo, po czym ze środka wyciągnął sprany, podziurawiony tu i ówdzie, wygnieciony maksymalnie, bliżej niesprecyzowany kawałek papieru. Kontrolerkę wmurowało w podłogę. Stała tak przez chwilę, po czym zaczęła wymachiwać w powietrzu rękami.
– Kierowcaaaaaaaaaa! Staaaaaać! – wrzeszczała próbując przekrzyczeć wybuchy śmiechu pasażerów autobusu. Po chwili kierowca zatrzymał pojazd. Złapała pasażera za rękaw kurtki i pociągnęła całą siłą do wyjścia.
– Wynochaaaa! – wrzasnęła wykopując niemalże chłopaka na zewnątrz. Po chwili odwróciła się i ruszyła w moim kierunku. Zamarłem w bezruchu.
– Otwórz torbę! – zażądała.
– Ale po co? – zapiszczałem ze strachem.
– Otwórz torbę!
Otworzyłem. Wprawnym ruchem wysypała jej zawartość na środek autobusu. Niestety miała pecha, bo ze środka zamiast zeszytów, czy jakiejkolwiek innej, identyfikującej mnie zawartości, wypadły same… gazety. Autobusem wstrząsnęła salwa śmiechu.
– Co to jest?! – wykrzyknęła.
– To… Są… Gazety. – odparłem siląc się na odrobinę aktorstwa – Od urodzenia zbieram i trudno mi się z nimi rozstać…
Wrzeszcząc jak poparzona, rzuciła się na mnie z pięściami. Złapała za włosy, pociągnęła w kierunku wyjścia, po czym wyrzuciła prosto na błotniste pobocze. Za mną wylądowała torba i gazety, które miałem oddać do biblioteki. Spojrzałem na nią. Podniosła dumnie głowę do góry, otrzepała ręce i odwróciła w stronę pasażerów. W autobusie zapadło grobowe milczenie.
– Nooo! – rzuciła – Ktoś jeszcze nie ma biletu? Wszyscy mają? Kierowca, jedziemy!
Trzasnęły drzwi, kierowca uruchomił pojazd i odjechał zostawiając mnie i nowego towarzysza niedoli w szczerym polu…
Kompletnie nie przewidziałem, że podczas moich wagarów, szkoła postanowi wezwać pisemnie kogoś na rozmowę. Kiedy tego dnia – niby wracając ze szkoły – wkroczyłem na podwórze, postanowiłem przede wszystkim ukryć dobrze papierosy. Przyszło mi do głowy, że będą dobrze się miały w składziku na drewno, do którego od dawna nikt nie zaglądał. Odgarnąłem poskładane na kupę gałęzie, po czym w ich plątaninie z ulgą ukryłem paczkę Goldów 25. Wszedłem do domu.
– Gdzie byłeś tyle czasu? – warknęła na powitanie.
– W szkole. Przecież wiesz.
– Taaaak? – zmrużyła oczy – A jak ci idzie nauka w tej SZKOLE?
– Dobrze? – odpowiedziałem niepewnie, czując, że o czymś nie wiem.
– Taaaa? – zapytała ironicznie – To może powiesz mi dlaczego masz jedynkę z matematyki i fizyki na półrocze?
Poczułem, że nie jest dobrze.
– Jedynka? – wycedziłem – Jaaaa… Jaaaaka jedynka?
– A ta! – wyciągnęła z kieszeni fartucha złożoną na pół kartkę. Rozwinąłem ją i przełknąłem ze zgrozą ślinę. Stało się jasne, że o wszystkim się dowiedziała.
– Ja… Jaaa… Moooo…gę ci to…
– Taaaak? No proszę! – zadrwiła. – To może wytłumaczysz mi też, na co wydajesz pieniądze, które daję ci na bilety?!
– Na co?! A na to! – w drzwiach kuchni pojawił się niespodziewanie ojciec. W dłoni trzymał paczkę ukrytych wcześniej przeze mnie papierosów.
Opowiadanie o tym, co się później działo można uznać za zbędne. Nic nowego. Zdarzało się dziesiątki, setki, tysiące razy. Tym razem przynajmniej z jakiegoś przyzwoitego powodu. Z czasem okazało się, że cała wieś plotkuje o zdarzeniu w autobusie, że moja oprawczyni pojawiła się w końcu w szkole (dostając wówczas nieomal zawału serca, i że ojciec znalazł fajki zupełnie przypadkowo, kiedy próbował dociec, co się stało kotu miauczącemu przeraźliwie między gałęziami. Wówczas po raz pierwszy poczułem, że pech będzie mnie prześladował do końca życia.