Dziecko niczyje

Kiedy stało się jasne, że nie ma co liczyć na pozostanie w ogólniaku, załatwiła mi przeniesienie do innej szkoły. Oczywiście, jak zawsze dostałem za swoje, ale dodatkowo czułem się zdezorientowany nową rzeczywistością. Szkoła położona była na końcu świata, a uczniowie wyglądali jak wypuszczeni z Koła Różańcowego. Od samego początku czułem, że będą problemy…

Już od początku uwziął się na mnie Artur – chłopak z Technikum. Modliłem się w duchu, żeby na niego nie trafić podczas przerwy, ale – jak na złość – trafiałem nieustannie. Dlatego też, co 45 minut, mierzyłem szkolne korytarze zapałką, płacząc przy tym z nerwów, strachu i upokorzenia.

Ja płakałem, a starszaki – aż do oczepin – śmiały się do rozpuku. Gorąco nienawidziłem tej rzeczywistości!

Szczerze nienawidziłem tez szkoły – nudnych lekcji i gapiących się na mnie rówieśników. Pragnąłem gorąco jakiegokolwiek ratunku. Marzyłem o tym, żeby coś znaczyć, choćby zacząć dobrze wyglądać. Choćby tak dobrze jak Karol…

Karol był blond zjawiskiem. Wysoki, z dłuższą grzywką i tyłem ściętym na burtę stanowił obiekt westchnień wszystkich uczennic. Niestety jak bardzo był przystojny, tak bardzo był przy tym tępy.

– Ty, a gdzie idziesz? – zapytał kiedyś, kiedy szedłem akurat w kierunku dworca autobusowego.
– Na autobus – odparłem cicho.
– Tyyy, zaczekaj!

Zignorowałem żądanie, czując, że znowu stanę się obiektem kpin.

– Słyszysz? Zaczekaj!

Zatrzymałem się i spojrzałem w jego stronę.

– Słucham… – wyszeptałem.
– Ruchałeś kiedyś? – zapytał. Zrobiło mi się gorąco, może nawet doznałem mikro szoku. Odwróciłem się napięcie i ruszyłem przed siebie bez słowa.
– Ej, ale ruchałeś? – zapytał znowu. – Bo jakby co, to ja znam świetny burdel. Wiesz, jakbyś chciał…

Znowu chciało mi się płakać.

– Dziękuję, nie jestem zainteresowany. – rzuciłem ze wstydem przez plecy.
– Aaaaa, bo ty jesteś prawiczkiem! Rozumiem! – usłyszałem. Rzuciłem się biegiem przed siebie. Najważniejsze było, żeby się ukryć, nie słyszeć, nie czuć…

Kiedy wróciłem do domu, zastałem paprochy bawiące się pod stołem w kuchni. Pilnująca je ciotka szybko się pożegnała, więc zostaliśmy sami. Na dworze było wówczas pochmurno, listopadowy wiatr otrząsał z drzew resztki liści, a co jakiś czas z nieba spadały nieśmiałe mżawkowe krople.

Miałem ochotę jakoś się zrelaksować, poczytać, czy pooglądać telewizję. Co prawda miałem wówczas dużo nauki, ale wiadomo – nauka nie zając, nie ucieknie. W takiej właśnie chwili w drzwiach domu stanął kompletnie pijany ojciec.

– Ubierz mi małą! – zażądał chrapliwym głosem. Przeraziłem się, że obojgu im coś się stanie.
– Nieeee! Na dworze jest zimno, przeziębi się! – odpowiedziałem stanowczo.
– Ubieraj! Nie pyskuj!
– Nieee! – powtórzyłem przez zaciśnięte zęby.

Spojrzał na mnie, odwrócił się i wyszedł z domu na podwórze. Czując, że w stanie, w jakim się znajdował, może zrobić mi i dzieciom krzywdę, natychmiast zaryglowałem drzwi. Po kilkunastu minutach usłyszałem, jak wali w nie pięścią.

– Otwieraj, kurwa! Otwieraj, bo cię zabiję! – krzyczał.

Wpadłem w przerażenie. Z kuchennej szuflady wyciągnąłem nóż i tłuczek do mięsa. Po chwili z innej szuflady wyciągnąłem jeszcze młotek. W tym momencie z okna w przedpokoju posypała się szyba. Dzieci stały w milczeniu, przerażone nie mniej niż ja.

– Masz młotek! – krzyknąłem do małego braciszka, po czym obaj udaliśmy się w kierunku okna z wybitą szybą. Za nią stał ojciec, próbując niemalże rozpaczliwie otworzyć okno przez powstałą dziurę. Uderzyłem go tłuczkiem do mięsa w rękę. Zaklął szpetnie.
– Teraz to na pewno łeb ci z szyi spadnie! – krzyknął, po czym z pasją zaczął wybijać dłonią kolejne szyby.
– Bij! – krzyknąłem w panice do malca, uderzając tłuczkiem gdzie popadnie, w kierunku pojawiającej się i znikającej dłoni ojca.

Maluch dzielnie mnie naśladował. W końcu trafiłem ojca w głowę, która pojawiła się w oknie zamiast ręki. Braciszek otworzył usta ze zdumienia, a ojciec osunął się z jękiem na ziemię. Czułem, jak czas zaczął zwalniać. Widziałem siebie, jak zawijam maluchy w koce i na rękach uciekam do ciotki, mieszkającej po drugiej stronie ulicy. Stałem w jej domu i przez okno spoglądałem w pochmurne niebo. Z szoku wyrwał mnie głos ciotki.

– Ty, u was się chyba pali!
– Rodzice palą, przecież ciocia wie – odparłem.
– Nie, nie! – zaoponowała – Dom się chyba u was pali!

Rzuciłem się do drugiego pokoju. Spojrzałem przez okno i zobaczyłem potężne kłęby dymu, wydobywające się przez drzwi wejściowe.

– Pilnuj dzieci! – krzyknąłem, po czym rzuciłem się w kierunku domu.

Widok, który zastałem… Ojciec śmiejący się histerycznie, trzymający kanister z benzyną w dłoniach i płonący stos książek i zeszytów na środku pokoju, który dzieliłem wraz z rodzeństwem. Zrobiło mi się słabo.

– I co, profesorek? – zapytał – I co powiesz teraz? Teraz też będziesz taki mądry?

Rzuciłem się do gaszenia pożaru. Kocami, ręcznikami udało mi się po kilkunastu minutach zdusić płomienie. Płakałem z nerwów, z powodu własnego życia. Myślałem, że trzeba było jednak wcześniej się zabić. Choćby po to, żeby nie czuć, nie przeżywać tej całej traumy. Stało się przy tym oczywiste, że epizod, który zastałem oznacza dla mnie koniec szkoły. Nie chciałem tłumaczyć się z braku zeszytów i podręczników. Nie chciałem być obiektem kolejnych kpin rówieśników.

Ojciec gdzieś się ulotnił, a ona zastała mnie w stanie kompletnego szoku, stojącego nad pogorzeliskiem.

– Co tu się stało?! – zapytała przerażona – Coś ty znowu zrobił?! Boże, a gdzie są dzieci?!

Nie byłem w stanie odpowiadać na pytania. Upadłem na kolana i szlochałem. Wybiegła z domu…

Może dlatego, że sama była po szkole podstawowej, nie omieszkała znaleźć sposobu, żeby za wszelką cenę dać mi wykształcenie. W ciągu kilku dni odwiedziła szkołę i… wraz z dyrekcją postanowiła, że umieści mnie w internacie!

Świat skończył się dla mnie w ciągu jednej chwili. Kiedy przekroczyłem próg swojego nowego domu, kiedy ze złośliwym uśmiechem na ustach powitała mnie w drzwiach wychowawczyni – stara suszona śliwka – poczułem, że trafiłem do więzienio – poprawczaka! Przy narzuconych przez nią zasadach współżycia społecznego, wszystkie dotychczasowe razy, każda porażka wydawały się nic nieznaczącymi błahostkami. Wychowawczyni nie znosiła jakiegokolwiek sprzeciwu i od samego początku widać było, że umie wyegzekwować od mieszkańców internatu wszystko, co tylko zechce.

Wychowawczyni miała na imię Genowefa i sprawiała wrażenie postaci podstarzałej burdel mamy. Nakręcane na wałki loki opadały jej misternie na pomarszczoną przez czas twarz, na której z reguły w grymasie, krzywiły się pomalowane na krwisto czerwono cienkie usta. Ubierała się z reguły na czarno. Krótka spódnica odsłaniała całkiem zgrabne jeszcze nogi, które zdobiły nierzadko rajstopy kabaretki.

Genowefa umieściła mnie w trzyosobowym pokoju. Poinformowała o rozkładzie dnia, o konieczności informowania niemal o wszystkim, a także o opłatach, jakie miałem ponieść z tytułu zamieszkania w jej królestwie. Chcąc zrobić jak najlepsze wrażenie na starcie kiwałem z aprobatą głową i uśmiechałem się nieśmiało. Wydawało się wówczas, że mam u niej sporą szansę na fory. Myliłem się.

Kilka miesięcy później, kiedy w kalendarzu nastał dzień ósmego marca, Genowefa postanowiła zorganizować prywatny Dzień Kobiet. Do swojego pokoju zaprosiła kilku nauczycieli, śmiała się i tańczyła. W tym samym czasie męska część mieszkańców internatu postanowiła zorganizować mini imprezę dla wszystkich dziewcząt. Towarzystwo zebrało się w moim pokoju. Zaparzyliśmy kisiel, siedliśmy wokół okrągłego stolika, opowiadaliśmy najróżniejsze anegdoty i śmieliśmy się do rozpuku. Minęła 22. – czas, w którym obligatoryjnie każdy mieszkaniec internatu powinien znaleźć się w swoim łóżku. Ponieważ jednak z pokoju Genowefy wciąż dobiegały dźwięki głośnej muzyki, postanowiliśmy nie zważać na godzinę i wspólnie spędzać czas dalej. Nagle w budynku zapanowała kompletna cisza.

– Słyszycie? – wystraszyła się Ewelina – Chyba się impreza skończyła.
– E tam… – westchnąłem – Pewnie się pochlali i robią… niecne rzeczy.

Na korytarzu rozległy się dźwięki otwieranych i zamykanych drzwi – znak, że Genowefa rozpoczęła wieczorny obchód.

– Jezu! Jak ja się teraz dostanę do swojego pokoju? – jęknęła Ewelina. – Przecież jak ona mnie zobaczy, to będzie awantura na cztery fajerki!

Drzwi skrzypnęły gdzieś obok.

– Szybko! – wyszeptałem – Właź do szafy!
– Ale…
– Jakie ale?! Afera będzie, jak ona cię tu zobaczy!

Ewelina skwapliwie weszła do szafy, a ja wraz ze współtowarzyszami rzuciliśmy się w stronę swoich łóżek. Chwilę później, zapalając jednocześnie światło, do pokoju z impetem wkroczyła Genowefa. Stanęła w milczeniu na środku pokoju, rozejrzała się, po czym wyszła, zamykając za sobą drzwi.

– Poszła już? – zapytała Ewelina przez szparę w drzwiach szafy.
– Cicho! – syknąłem – Stoi pod drzwiami!

Drzwi znowu się otworzyły, Genowefa zapaliła światło i podeszła do mojego łóżka. Nagle, zupełnie niespodziewanie szarpnęła za kołdrę pozbawiając mnie przykrycia.

– Pani jest nienormalna! Ciekawe co by pani zrobiła, gdyby teraz okazało się, że jestem nagi! – warknąłem.
– Nie tym tonem gówniarzu! – wycedziła, po czym zmrużyła oczy – Gdzie ona jest?! – zapytała.
– Ale, że kto?
– Nie udawaj durnia większego niż jesteś!
– Ale ja nie wiem o co chodzi! Wchodzi sobie pani w środku nocy do naszego pokoju, budzi śpiących sprawiedliwym snem! Kto to słyszał?! Powinna się pani wstydzić!

Genowefa odwróciła się na pięcie, podeszła do drzwi, zgasiła światło i wyszła bez słowa.

– Jezu! Słabo mi! – wyszeptała Ewelina z szafy – Weźcie coś zróbcie, bo ja tu zawału dostanę!
– Cicho! Nie odzywaj się, bo ona cię tu…

Nie dokończyłem, bo w tej samej chwili z głośnym aha! do pokoju z impetem wpadła Genowefa. Jednym susem doskoczyła do szafy, z pasją złapała za drzwi i otworzyła je na oścież. Ewelina zemdlała i z hukiem wypadła wprost na wychowawczynię, przewracając ją na ziemię.

Dalszego ciągu nikt nie mógł przewidzieć. Kiedy udało się ocucić Ewelinę, Genowefa złapała ją za włosy i wywlokła na korytarz. Po chwili w budynku rozległ się dzwonek zbiórki na apel. Krótko później, pod ścianą na korytarzu stali już wszyscy lokatorzy.

– Ta dziwka… – zaczęła Genowefa wskazując palcem na Ewelinę – wielokrotnie złamała dzisiaj regulamin! Ponieważ to jest dobry dom, a ja nie toleruję kurewstwa, spakujesz się natychmiast i wyprowadzisz! Słyszysz?!

Krew ścięła mi się w żyłach. Ewelina stała na środku korytarza jak rażona gromem.

– Nie ma pani prawa tak się do niej zwracać! – powiedziałem stanowczo – Ona nie zrobiła niczego złego! Poza tym jest środek nocy, gdzie ona teraz ma iść?
– No właśnie! – wtórowali koledzy – Serca pani nie ma!
– Ciebie też mam dość! – rzuciła do mnie przez zaciśnięte zęby – Też się pakuj. Pakuj się i wypierdalaj! Macie dziesięć minut!

Spojrzała na nas z nienawiścią, odwróciła się i weszła do swojego pokoju. Ewelina zaczęła płakać.

– Co teraz będzie?! – szlochała – Gdzie my się teraz podziejemy?!
– Przestań, nigdzie nie idziemy!
– Ale ona nas wyrzuciła! Nie rozumiesz, że nie mamy tu czego szukać?
– Ona nie ma prawa nas stąd wyrzucić! Jakoś do jutra przekoczujemy, a jutro jakby co, pogada się z dyrektorem. Jak mu powiemy jak nas potraktowała to na pewno długo tu miejsca nie zagrzeje!
– Ej, a czuliście ten zapach? – wtrącił się nagle Kuba.
– Jaki zapach?
– Ja miałem wrażenie, że ona jest… pijana!

Zmroziło mnie. Wszystko stało się jasne.

– Tym lepiej. W razie czego są świadkowie. Powiemy dyrektorowi, że przez cały wieczór chlała i dymała się z historykiem. A jakby coś jeszcze dzisiaj sapała to ją ignorujemy, ok? Teraz idziemy spać.

Genowefa chodziła przez pół nocy po korytarzu. O dziwo, nie ponowiła więcej żądania o opuszczenie internatu. Spodziewaliśmy się co prawda, że z jej inicjatywy sprawa trafi na dywanik dyrektora, ale na szczęście ani podczas porannego apelu, ani nigdy później temat już nie powrócił. I choć nigdy Genowefa nie przeprosiła Eweliny za swoje pijackie osądy, odetchnęliśmy z ulgą, że nikt poza nami nie dowiedział się o zaistniałej sprawie…