W trzeciej klasie liceum byłem już jednym, wielkim kłębkiem nerwów. Nie wiedziałem, co gorsze – mieszkać w internacie, czy w domu. Wybrałem to drugie, choć oczywiście skazałem się tym samym na dalsze prześladowania. Płakałem niemalże na zawołanie, od ciągłego bicia krew lecia strumieniem przy najmniejszym uderzeniu nos, a do tego – jak w chorobie Parkinsona – niemożliwie trzęsły mi się ręce. Ostatni z objawów zauważyła szkolna higienistka, przy rutynowym badaniu.
– Co bierzesz?! – zapiszczała podekscytowana.
– Biorę? – zdziwiłem się.
– No, przecież ręce ci się trzęsą.
– Niczego nie biorę. Po prostu mi się trzęsą nie pamiętam od kiedy.
Jednym susem znalazła się przy mnie. Z nienawiścią w oczach chwyciła za rękawy swetra, w mgnieniu oka podciągając je do góry. Wykręciła mi rękę i… otworzyła usta ze zdziwienia.
– Gdzie są zrosty?! – zagrzmiała.
– Jakie zrosty?! – zdumiałem się.
– Przecież musisz coś brać!
– Pani uważa, że się narkotyzuję?!
– Może coś wdychasz?! Co? Koka, amfa?! Co?
Westchnąłem. Wiedziałem, że nie przekonam jej w kwestii swoich przekonań dotyczących narkotyków.
– Mam problemy w domu. – szepnąłem – Jestem znerwicowany.
– Problemy? W domu?
– Tak – przytaknąłem. Spojrzała na mnie jakby właśnie zrozumiała. Bez słowa sięgnęła po kartę i wpisała coś do niej.
– Jutro pójdziesz do lekarza. Może da ci skierowanie do psychologa.
Poczułem się, jakbym zwariował. Pewnie – pomyślałem – jeszcze mi psychologa potrzeba! Do lekarza jednak poszedłem. Przepisał mi małe, żółte, obrzydliwie gorzkie tabletki…
– Wstawaaaaaaj! – usłyszałem nad głową następnego dnia.
– Uhmmm… – odburknąłem.
– Do szkoły się spóźnisz! – wrzeszczała.
Wstałem, ale z gruntu poczułem się niepewnie. Zrobiłem dwa kroki i poczułem, że świat w okół mnie zaczyna się kręcić, nabierając przy tym coraz większego przyśpieszenia.
– Czy ty się dobrze czujesz? – zapytała.
– Uhmmm… – odburknąłem znowu, próbując zrobić kolejne dwa kroki. Było mi niedobrze.
Po kilku minutach dreptania niemalże w miejscu, dotarłem do przedpokoju. W tym momencie zrobiło mi się słabo. Próbując za wszelką cenę zachować równowagę, chwyciłem za błękitną kotarę zasłaniającą wannę, lądując w niej z całym impetem z zerwanym z szyny materiałem w ramionach.
– Ty się źle czujesz?! – zapytała znowu.
– Daruj sobie tę pseudo troskę – warknąłem próbując za wszelką cenę pokonać niemożliwie śliską, emaliowaną powierzchnię.
Nie pamiętam jakim cudem znalazłem się w autobusie. Nie pamiętam co i do kogo mówiłem. Z pewnością musiałem stanowić bardzo ciekawe zjawisko. Zwłaszcza wówczas, kiedy na końcowym przystanku, jak najgorszy menel wypadłem z autobusu twarzą prosto w kałużę…
Nie pamiętam też, dlaczego postanowiłem odwiedzić Marcina – kolegę z niższej klasy. Na szczęście – zamiast w szkole – był w domu.
– Za… Zaaa….prowadź… mnie do… lekarza… – zażądałem zamiast powitania.
– Jezu! Ty jesteś na haju! – jęknął, otwierając przy tym oczy szeroko ze zdumienia.
– Zaaaaaa… zaaaaaproooo….
Był dobrym kolegą. Chwycił mnie pod ramię i krok po kroku prowadził do szkolnego gabinetu. Potykałem się, śmiałem głupkowato, a on dzielnie szedł i prowadził jak najlepszego koleżkę. Bez wstydu realizował narzuconą mu misję.
Higienistka złapała się za głowę.
– A nie mówiłam?! – krzyknęła skonsternowana – Więc co?! Co bierzesz Winny, co?! Będziesz się wypierał w żywe oczy?!
– Nieeeeech… Paa… Paaa…
– No pięknie! Splątany jak nie wiem co! Halinka! Po pogotowie dzwoń! – krzyknęła w kierunku drzwi drugiego pomieszczenia.
– Nie jes… je…steeeem ssss…plontany… – zaoponowałem słabo. Spojrzała na mnie groźnie. W tym momencie zerwał mi się film…
Przebudziłem się na chwilę na szpitalnym łóżku kilka godzin później. Czułem się podle słaby, zwłaszcza, że w rękę miałem wbity wenflon. Humor poprawił mi nieco widok Marcina siedzącego przy łóżku. Miał zatroskany wyraz twarzy.
– Maaaaarcin… – uśmiechnąłem się.
– O! Ty masz oczy otwarte!
– A jakie mam mieć? – uśmiechnąłem się słabo.
– No, mówili, że nie wiadomo czy się wybudzisz…
– Złego diabli nie biorą, naprawdę!
– A wiesz, że krzyczałeś?
– Ja?!
– No, jak cię pielęgniarze położyli na łóżku i pielęgniarka wbijała ci igłę od kroplówki.
– Ale co krzyczałem?! – zdenerwowałem się. – Obrażałem kogoś?!
– Nie… Krzyczałeś: huuuurrrraaaaa, czipa mam w ręce, w końcu jestem komputerem!.
Poczułem się skompromitowany.
– Marcin… A mógłbyś poprosić pielęgniarkę?
– Będziesz ją przepraszał? No weź przestań!
– Nieeee, ale chyba trzeba kogoś zawiadomić. Może matka się martwi..
Przyjechała kilka godzin później. Krzyczała, że powinna zbagatelizować istnienie takiego ćpuna jak ja. Wyjaśniała pielęgniarkom, że ledwo mi lekarz przepisał tabletki, to już zdążyłem się naćpać. W ten sposób zostałem dzieckiem patologii i do tego jeszcze ćpunem… Wstydziłem się i żałowałem jednocześnie, że jednak się obudziłem. Nie przypuszczałem jednak, że poczucie wstydu dotknie mnie jeszcze nie jeden raz w życiu…
Krótko po szpitalnych rewelacjach otrzymałem wezwanie na komisję wojskową. Po wsi krążyły wówczas opowieści, że WKU obmacuje jajka, że wkładają palec w pupę i trzeba mówić, że wiara i przekonania zabraniają kontaktu z bronią. Nie potrafiłem sobie wyobrazić tego, co mnie czeka.
Postanowiłem jednak nie kłamać, tylko godnie przyjąć nadchodzącą rzeczywistość.
Problemy zaczęły się z samego rana.
– Są jakieś majtki? – zapytałem zły, czując, ze jeśli tak dalej pójdzie, to na pewno spóźnię się na autobus.
– Są! W szafie! – odkrzyknęła z kuchni.
– Ale wszystkie są dziurawe!
– To sobie zszyj!
– Nie mam czasu! Spóźnię się!
– To sobie sklej taśmą klejącą!
Boże, jak ja wówczas żałowałem, że nie posiadam nawet pary własnej bielizny. Rodzice dla całej męskiej części rodziny kupowali slipy w rozmiarze XL, które to cała męska część rodziny nosiła zamiennie. Dzieci nosiły po ojcu, ojciec po dzieciach. To nie ważne, że niektórym slipy zwisały niemalże do kolan, albo, że czasem wielką dziurę w kroku można było pomylić z dziurą na nogę. Gacie w końcu przecież były.
Na komisję stawiłem się z powstrzymywaną cudem chęcią nieustannego drapania się w jądra. Taśma klejąca dawała się we znaki, myślałem, że umrę od tego swędzenia.
– Winny! – rozległo się gdzieś w korytarzu.
– Jestem! – odkrzyknąłem przełykając odruchowo ślinę.
– Zapraszam! – usłyszałem.
Pod ścianą w gabinecie stało już kilkunastu chłopaków. Rozebrani niemalże do naga sprawiali, że nie mogłem myśleć o niczym innym, jak o swoim majtkowym sekrecie.
– Proszę się rozebrać do majtek. – rzucił jakby od niechcenia lekarz. Stałem jak wryty.
– Czy pan ma problem ze słuchem? – zapytał. Pokręciłem przecząco głową.
– No to raz! – zawyrokował – Rozbieramy się!
Dziury na szczęście nie było widać, po jajkach nikt mnie nie obmacywał, a i w tyłek niczego nie wkładał. Ubierając się, odetchnąłem z ulgą.
– Pan ma wadę wzroku? – zapytał chwilę później lekarz.
– Tak. Od urodzenia – odparłem.
– To pojedzie pan do szpitala na dodatkowe badania, dobrze?
– Pewnie, może być.
Okulistka w szpitalu była przekonana, że kłamię.
– Chce pan iść do wojska? – zapytała przebiegle przed badaniem.
– Mnie jest wszystko jedno. – odparłem dodając w myślach przynajmniej nikt mnie tam nie będzie maltretował
Spojrzała badawczo., po czym dziarsko chwyciła buteleczkę z jakimś płynem i wtrysnęła mi zawartość do oka. Pół godziny później było już jasne, że do żadnego wojska nie idę. Dla bezpieczeństwa, bo gdyby dali mi karabin, to z pewnością wystrzelałbym połowę pułku…
Dziurawych gaci nie jestem w stanie wybaczyć.