Apoteoza życia

Przyszła wiosna. Rozkrzyczana zielenią, upstrzona żółtymi mleczami i unoszącymi się w powietrzu puchami kielichowymi tychże. Rozedrgana radością ptaków, odgłosem trzepania dywanów. Rozkrzyczana troskami sąsiadów tłumnie okupującymi balkony swoich domostw, wychylającymi swoje twarze ku ciepłym promieniom słońca. A mnie w tym wszystkim pęka głowa. Fizycznie.

Po latach odkrywam, że bycie dorosłym jest bardzo przyjemne. Choć niepozbawione codziennych problemów, od jakiegoś czasu daje mi wiele radości. Cieszę się jak dziecko, kiedy zepsute znajomości jakby same naprawiają się znienacka, cieszę się piekąc bułki między pracami przy komputerze, albo stojąc w środku nocy na balkonie i paląc papierosy. Naprawdę nie trzeba litra wódki, żeby się upić. Wystarczy nie wymagać od życia zbyt wiele. Od samego siebie – tak. Od życia – nie.

Chcąc – nie chcąc wyszła mi dzisiaj jakaś apoteoza życia. Może i dobrze?