Krótka rozprawka o tureckim tapirze

No to znowu siadłem na tym fotelu fryzjerskim u Turka, co to u niego poprzednio prawie na zawał zszedłem. Papuśny pan (ale nie ten tamten, tylko inny) z brodziszczem wyszczotkowanym i lokiem ufryzowanym jakby przyspawany był do głowy, zaprosił mnie na siedzenie. No tom siadł.

I mówię mu: „tu krótko, tu długo, danke„, ale że nie Dankę ma strzyc tylko mnie w sensie. Zrozumiał chyba, bo bez mrugnięcia powieką wziął taką płachtę, co to mnie nią nakrył – jak starą przyczepę plandeką, potem wziął w dłoń maszynkę.do strzyżenia, w drugą grzebień. I zaczął jechać.

Wcale bym się nie obraził, jakby jechał powoli jak rolnik, co to po żniwach ziarno ma zasiewać i się stara nie opuścić żadnego skrawka. Ale nie! Ten jechał jakby dopadł starego trabanta. A że łeb mam trochę nieforemny, to latał po górach i dolinach, tu grzebieniem zajechał, tam maszynką obciął i… po czterech minutach zacząłem wyglądać jak Statua Wolności z depresją! O! Bo zapomniałem napisać, że wziął jeszcze suszarkę i tak mi łeb natapirował, jakbym diody jakieś miał mieć podłączane do każdego włosa.

Miałem niekonieczną minę, ale on się wcale nie przejął. Chciałem nawet krzyczeć „co zrobiłeś z Dariuszkiem?! Oddaj Dariuszka!„, ale jeszcze nie umiem niemieckiego na tyle, żeby drzeć cokolwiek, a już tym bardziej mordę.

Męczarnia skończyła się po 16 minutach. Objawiona szczotka na łbie, muśnięta odrobiną czegoś wyglądającego na dżem, zepsuła mi dzień. Na szczęście miałem kaptur, więc jakby incognito dotarłem do domu. Z poczuciem zażenowania oczywiście.

A w domu się zmyłem. Znaczy Dariuszek wrócił. Ale jakby inny trochę. Ulga.

Dortmund jak widać posiada swoje małe niebezpieczeństwa 😀