Umrzeć ze szczęścia


Ta historia z założenia miała być i jest durna, pełna stereotypów, kuriozalnych skojarzeń i wydarzeń. Jedyne, co jest w niej mądrego to przesłanie, że… walka o szczęście nie ma sensu, bo ono czeka za przysłowiowym rogiem i zawsze znajduje się przez przypadek.


On się uśmiechał tak, że spocił mi się nawet sznurek w stringach. Mogłabym go oprawić w ramkę i powiesić na ścianie. Patrzeć na niego dzień i noc, zestarzeć się i zżółknąć tak samo jak on. A on spadłby z tej ściany prosto w moje ramiona i tak, razem, dokonalibyśmy żywota. Amen.

Tyle tylko, że jemu zupełnie nie chodziło o mnie. Przyjechała do niego siostra z Ukrainy i szukał dla niej pracy. Hmm, niech będzie, pomyślałam. Zgodziłam się łaskawie ją zatrudnić, ostro pertraktując przy tym warunki. W końcu przecież tam, na Ukrainie, podobno płacą ludziom jakimś dziegciem, czy inną dzięcieliną pałą. Stanęło na dwóch dolarach za miesiąc, wliczając w cenę mycie okien. W taki oto sposób pozyskałam służącą. My, wielkie damy, powinnyśmy trzymać się razem i mieć doraźną pomoc. Miałam zresztą przy tym nadzieję, że za sprawą Sviety w moim domu zamieszka również i ON…

To był cudowny, majowy wieczór…

/słychać mycie naczyń, pukanie do drzwi/

– Svieta, czy mogłabyś otworzyć drzwi?

– Pani, ale ja naczyniu zmywaju…

– Svieta, proszę cię, otwórz drzwi!

– No dobrze, to ja tylko wodu zakręcu i już idu tam.

/Svieta podchodzi do drzwi i otwiera je/

– Svieta, kto to?

– To przyszła, przyszła pani Dżolanta…

/Svieta zawadza ręką o wazę stojącą na wyspie kuchennej, waza rozbija się na podłodze/

– Svieta!

– Bardzo zdenerwowana jest, chyba tu na panią będzie.

– No co ty mówisz?

– To ja mam wpuścić, czy zamknąć drzwi?

– Nie nooo, wpuść! Oczywiście, że wpuść!

/Svieta wpuszcza Dżolantę/

– Proszę pani… Jak? Dżo… Dżolanta. Proszę wejść.

/Dżolanta wchodzi. 20 minut później:/

– Słyszałam, że nie możesz się dogadać ze swoim ginekologiem?

– No nie mogę! Wiesz o co on się mnie dzisiaj zapytał?

– O co?

– Czy pani brombrała dzisiaj!

– Że co robiła!?

– Brombrała.

– O matko! I co mu powiedziałaś?!

– No, że się nie brombrałam chyba, nie? Mój stary się przecież przepalił na solarium.

– Znowu?

– Znowu!

– Ty masz z tym Oborkiem, zero pożytku!

– Ach, moja droga, nie dość, że gej, to jeszcze spalony jak świetlówka w hipermarkecie.

– I się nie brombie!

– Właśnie! Wiesz Dżumi, ja się chyba potnę.

– Nieeee, nie, nie, nie! Poczekaj! Po prostu… powiedz lekarzowi, że jak cię wyleczy, to… umrzesz ze szczęścia! To zawsze działa!

Dałabym uciąć sobie obie ręce, że w tej chwili Dżolanta chciała popukać się palcem w czoło. Swoją drogą, jakie ładne medyczne określenie to brombranie. Brzmi dużo lepiej niż inne, medyczne wyrazy, no nie?