Ta historia z założenia miała być i jest durna, pełna stereotypów, kuriozalnych skojarzeń i wydarzeń. Jedyne, co jest w niej mądrego to przesłanie, że… walka o szczęście nie ma sensu, bo ono czeka za przysłowiowym rogiem i zawsze znajduje się przez przypadek.
Przyszłam cię odwiedzić. Jak co roku. Pamiętasz? Wszystko było takie kolorowe, roześmiane, bezpieczne. Później zmieniło się w sepię, a w końcu stało się czarno-białe i zaczęło ulatywać z pamięci, jak jesienne liście drzew targane wiatrem i niesione gdzieś hen wysoko. Nie wiadomo gdzie. Płomień zgasł. Została tylko pamięć tak dziurawa jak skarpetki Joshuy.
Nic już nie jest takie samo. Nie ma już tamtych dni, nie ma już tamtych chwil. Nie ma już słów otuchy i wsparcia, ani babskich wieczorów przegadanych do rana. Nie mogę się do tego przyzwyczaić. Czasem wyobrażam sobie, że jesteś, że mnie odwiedzasz, że jesteśmy obie. My. Najważniejsze na świecie. Na przekór wszystkim i wszystkiemu. Jak powietrze, które istnieje czy to się komuś podoba, czy nie.
Dżolanta mówi, że coś w tym musi być, że pewnie siedzisz gdzieś tam, na którejś chmurze i przyglądasz mi się ukradkiem. Pilnujesz, żeby wszystko miało sens. Rozkładasz nade mną swoje dłonie chroniąc przed całym światem. Zawsze to czułam. Czułam, że jesteśmy absolutnie the world’s # one.
Przyszłam zapalić ci świeczkę. Na znak pamięci. Przyszłam, jak co roku. Przyszłam tak, jak odwiedza się najlepszą przyjaciółkę. Przyszłam po prostu. Nie mogłam nie przyjść. Nie mogłam nie przyjść, bo bardzo mi ciebie brakuje. Mamo…