Od zawsze bary mleczne kojarzyły mi się z obiadami u babci. Kiedy jeszcze byłem małym dzieckiem, później dorastającym chłopcem, o każdej porze roku u babci mogłem dostać chleb ze smalcem i ogórka na zagrychę. Tak samo kotlet mielony, ziemniaki, kompot z porzeczek, albo ciasto ze śliwkami. To były dobre czasy…
Ostatnio w coraz to wiekszym pędzie nie mam czasu nawet na jedzenie. Nic więc chyba dziwnego, że dzisiaj między jedną, a drugą przesiadka autobusową wpadłem do przydrożnego baru mlecznego. Chyba lubię tę atosferę – zduszony odgłos smażących się kotletów, bulgotanie gotującej się w kotle zupy i do tego wesołe pobrzękiwanie talerzy (tak jak by mówiły „nie rozpychaj się pało, ja byłem pierwszy”).
W tym wszystkim najcudowniejszy był smak ubitych na puree ziemniaków, pulchnego kotleta i kiszonego ogórka. Poczułem się jak w domu…
Szkoda, że to wszystko pędzi jak lokomotywa – ani z niej wysiąść, ani zatrzymać się na trasie choć na chwilę. Dobrze, że zachowały się przynajmniej takie miejsca jak ten bar – domowe, przytulne i bezpieczne…
Myślę sobie, że gdyby ściany umiały mówić, to miejsce mogło by opowiedzieć wiele historii. Na przykład o biednym, schorowanym staruszku którego jego dzieci wyrzuciły na bruk i od tamtej pory nie ma się do kogo odezwać, albo o pani, której zdechł ukchany piesek, a ona sama zatraciła się w rozpaczy i zachorowała psychicznie. To miejsce przepełniają historie, twarze, obrazy. Warto czasem wstapić tam choć na chwilę…