Odejścia za „Wielki Mur” są bez wyjątku bolesne. Czasem podszyte uczuciem ulgi, czasem wręcz przerażenia przed zbliżającą się nieuchronnie nową rzeczywistością. Nie ma wielu osób, dla których ten temat jest zbliżony wagowo do wszystkich innych, spranych w codzienności jak stare spodnie.
Doskonale zdaję sobie sprawę, że wszystko – życie także – ma swój początek i koniec. Jeśli już, to staram się myśleć o tym w kategoriach rozsądkowych – jak się przygotować na rozstanie, albo jak żyć tak, żeby nie zostawić po sobie wielkiego szamba, którym będzie waliło przez długie miesiące „po”. Z takim spojrzeniem jakoś łatwiej podejmuje się decyzje.
Od kilku dni widzę, jak cudze życie zamienia się w ruinę emocjonalną i egzystencjonalną. Wszystko spowite w maksymalny stopień przerażenia ze szpitalem, wizją hospicjum w tle. Bardzo chciałbym jakoś pomóc, ale nie jestem w stanie zrobić absolutnie żadnej rzeczy poza oczywistym współczuciem i pocieszaniem niemalże w nieskończoność. To nie są fajne odczucia i przemyślenia, a bezsilność mnie frustruje do kwadratu.
Jakie to straszne uczucie, kiedy różnych ludzi nazywa się przyjaciółmi, a w naprawdę trudnej sytuacji okazuje się, że człowieka otacza pustynia. Bezmiar piachu i nic ponadto. Gdzieś wysoko lata tylko wychudzony z deka sęp czekający na ucztę.
Długo myślałem nad wiarą, nad moim postrzeganiem tego tematu, gdzieś coś zgrzytało mi w zębach. Dopiero wczoraj odkryłem, że wierzę w Boga, że nie mam z tym żadnego problemu, że problemem są Jego reprezentanci. Dotarło to do mnie, kiedy zacząłem zadawać sobie pytanie, gdzie są teraz? Czy nie powinni nieść słów ukojenia i wsparcia zwłaszcza na ostatniej prostej, tuż przed metą? Irytuje mnie straszliwie, że dla nich człowiek już dawno przestał być człowiekiem z całą swoją mądrością i wszystkimi słabościami przy tym.
Może rzeczywistość jeszcze się odwróci? Chciałbym.