Dom nie był moim domem, tak samo jak i świat zupełnie nie należał do mnie. Kiedy powoli zacząłem dorastać, wiedziałem, że nie ma w moim życiu nikogo, kto mógłby mnie chronić. Kogoś, kto dałby wskazówkę, kto pokazał by kierunek, w którym należy się udać. Rozpaczliwie szukałem pasji, jakiegokolwiek zajęcia. Czegoś, dzięki czemu nie zamkną mnie w Tworkach.
Znalazłem szkolny radiowęzeł. To właśnie w nim spędzałem większość szkolnego czasu, zwiewając przy okazji z większości lekcji. Tu czułem się bezpiecznie. Robiłem w końcu coś pożytecznego, otaczała mnie wyłącznie muzyka. Wszystko to powoli stawało się moim światem.
Dość szybko okazało się, że w radiowęzłowaniu jestem naprawdę dobry. Kiedy dodatkowo udało mi się zorganizować dwie szkolne imprezy, lokalna prasa nie szczędziła pochwał. Nagle stałem się przebojowy i prospołeczny. Gazeta publikowała peany na moją cześć, a ja cieszyłem się tylko, że nie muszę nikomu opowiadać o swoim życiu, o swoich problemach. Cieszyłem się, że maska, którą założyłem, będzie się trzymać na twarzy jeszcze przez długi czas.
Kiedy szkoła zorganizowała wycieczkę do kina na Romeo i Julię, świat maił się wówczas wszystkimi odcieniami zieleni. Po błękitnym niebie przechadzały się leniwie białe obłoki, dając odrobinę nadziei na deszcz wygrzewającym się na parkowych ławkach mieszkańcom. Lubiłem patrzeć na tę leniwą atmosferę…
– Cześć, Winny to ty? – zapytała mnie nieznajoma, kiedy wychodziłem z kina.
– Ja… – odparłem zdziwiony – A my się znamy?
– Nie, nie znamy. – uśmiechnęła się – Kaśka jestem – wyciągnęła dłoń na powitanie.
Zdziwiłem się jeszcze bardziej. Pierwszy raz ktoś sam, z własnej inicjatywy podszedł do mnie i się przywitał. To było dziwne.
– Słuchaj… Mam do ciebie sprawę…
NUN! NUN! NUN! (Nie Ufaj Nikomu!) Jaką sprawę?! Przecież to na kilometr śmierdzi jakąś podpuchą!
– Ale ja chyba nie jestem zainteresowany…
– Jeśli dasz mi jednak coś powiedzieć, to z pewnością będziesz. – uśmiechnęła się przyjaźnie.
– Ale ja chyba nawet nie chcę wiedzieć…
– Możesz mnie posłuchać przez chwilę? Proszę…
– Dobrze… Słucham. – zgodziłem się.
– Otwieramy nową gazetę w mieście i chcielibyśmy, żebyś dla nas pracował.
Szczęka opadła i z hukiem uderzyła w betonowy chodnik.
– Ja? Dlaczego? – wycedziłem skonsternowany.
– Bo takich ludzi jak ty – operatywnych i przebojowych – potrzebujemy!
Gdyby wiedziała, jaki huragan rozpętał się wówczas w mojej głowie, zapewne nigdy nie zdecydowała by się obstawać przy swoim. Kompletnie nie słyszałem, co do mnie mówi. W głowie przekrzykiwały się tysiące głosów.
– Winny? – wyrwała mnie z zamyślenia.
– Słucham.
– I co ty na to?
– Przepraszam, ale ja muszę się zastanowić. Ile mam czasu?
– Czy do piątku podejmiesz decyzję?
Padłem. Szok. To się działo naprawdę!
Nikomu nie spodobała się złożona mi oferta. W domu fukali i pukali się palcem w czoło, w szkole nabierali wody w usta.
– A żeby was wszystkich obesrało! – myślałem ze złością. Może właśnie dlatego – na przekór im wszystkim postanowiłem przyjąć złożoną mi ofertę. Tak zostałem… reporterem.
Zespół składał się z 5 osób. Kaśka była naczelną, a jej chłopak fotoreporterem. Grażyna parzyła znakomitą kawę, a Michał… Michał był odrębną historią.
Początkowo nawet się go bałem. Wysoki, z chaotycznie przystrzyżonym zarostem i iście szlacheckimi manierami sprawiał wrażenie przybysza z innego świata. Czasami, kiedy zostawałem w redakcji na noc, leżąc na podłodze, na niesprzedanym nakładzie tygodnika, słyszałem, jak po cichu śpiewa rosyjskie pieśni. Taki był Michał.
To właśnie wtedy po raz pierwszy zacząłem czuć się szczęśliwy. Choć na moim zaangażowaniu bardzo cierpiała nauka, po raz pierwszy czułem, że komuś naprawdę jestem potrzebny. Czułem, że na coś mam wpływ, i że do czegoś się nadaję.
Przepisywałem akurat na czysto artykuł, kiedy usłyszałem gdzieś z daleka stłumione Winnyyyyyyyyyy!. Obejrzałem się za siebie, przeszedłem do sekretariatu – ani żywej duszy. Uznałem więc, że się przesłyszałem. Wróciłem do przepisywania.
– Winnyyyyy! – tym razem wołanie było słychać dużo wyraźniej. Wyszedłem na korytarz.
– Halo, jest tam kto? – zapytałem niepewnie.
– Winnyyyy! Ratunkuuuu! – rozległo się wołanie Grażyny.
– Grażka?! Jezu… Gdzie ty jesteś?! Co się stało?!
Spodziewałem się panicznego krzyku, jakiegoś dramatu. Zamiast tego usłyszałem… śmiech.
– Grażka, ty sobie jaja robisz? – zapytałem przejęty. – Gdzie ty kurde jesteś?!
– Tutaj!
– Tutaj to znaczy gdzie?!
– W…
Głos dobiegał z toalety!
– Dlaczego ty jesteś tam, gdzie ja nie jestem? Yyyy, to znaczy… dlaczego tam jesteś i mnie wołasz?!
– Zatrzasnęłam się!
– Jak to?! Przecież klamka jest!
– Ale nie działa! Zdechła!
Chwyciłem klamkę. Obracała się w zamku wokół własnej osi.
– O kur…czaki! – zaśmiałem się. – Przecież my nie mamy żadnych narzędzi! Jak ja mam ciebie stamtąd wypuścić?!
– Wezwij Grzesia! Niech przyniesie. I papierosa mi rzuć!
– Ty, a może przez ściankę wyjdź?
– Próbowałam, za wysoko…
Grześ – jeden z reporterów – przyszedł dość szybko. Wprawnym ruchem wyjął z drzwi zepsutą klamkę, a w jej miejsce włożył śrubokręt. Po chwili Grażka była na wyciągnięcie dłoni – cała i zdrowa.
Redakcja żyła swoim światem i okolicznymi skandalami. Jak po sinusoidzie, poruszała się między smutkami i radościami pracujących. To był dobry czas. Pierwszy raz spokojny, z dala od krzywdzących mnie ludzi…