Ta historia z założenia miała być i jest durna, pełna stereotypów, kuriozalnych skojarzeń i wydarzeń. Jedyne, co jest w niej mądrego to przesłanie, że… walka o szczęście nie ma sensu, bo ono czeka za przysłowiowym rogiem i zawsze znajduje się przez przypadek.
Najpierw była kura. Żywa. Dostałam ją od Dżolanty na urodziny. Jedno trzeba przyznać – ma dziewczyna fantazję! Tyle tylko, że ani ona, ani ja nie wiedziałyśmy, co taka kura je. Spaghetti z obiadu nie tknęła, a na żarcie zamówione na wynos od „chińczyka” popatrzyła z taką pogardą, że nam obu zrobiło się głupio. No bo jak można nie wiedzieć, co kura je? Shame on you, Dżumalia!
Kura uciekła z klatki po godzinie, kiedy chciałyśmy założyć jej na szyję obrożę. Biegałyśmy za nią po całym mieszkaniu. Nie mogłam się nadziwić, że kura robi sobie takie dziwne odgnioty na palcach. Nieprawdopodobne. Tym bardziej, że nie nosi cholernie drogich szpilek od Jimmiego Choo!
Kura żyła dokładnie trzy dni i umarła. Najpierw zaczęły wypadać jej pióra, a później, na oczach, zrobiło się jej takie coś, że jak patrzyła, to wydawało się, że ma zeza. Jak już kura padła, to Dżolanta stwierdziła, że trzeba urządzić jej pogrzeb, po przecież kura to też człowiek, i że nie można jej ot tak, po prostu, wyrzucić do śmietnika.
– Może ugotujemy z niej zupę? – zaproponowałam nieśmiało.
– Zupę?! – Dżolanta była skonsternowana. – Mam jeść zupę z padliny? A jeśli ona była wściekła?
No tak… Zrobiło mi się jej strasznie szkoda. Kury znaczy. Łzy napłynęły mi do oczu, bo zawsze płaczę przed, na i po pogrzebach.
– Ooooch, popatrz na tego, biednego, zdechłego ptaszka! – załkałam.
– Gdzie? – Dżolanta oblizała wargi z apetytem i rozejrzała się po salonie. Nie zrozumiała.
– Ty wciąż o jednym! – zasyczałam jadowicie. – Ja o kurze mówię!
/płacze/
– Aaaa, fakt! Tak zginąć bez powodu… Pomyśl tylko, że zdechłby mój koń… Z rozpaczy pękło by mi serce.
– Tak samo mi! Bo przecież kura była moja, no nie? /łka/
– Fakt…
– Więc mogę ją traktować jak prywatną, osobistą własność, tak?
– Mhm…
– Więc oświadczam, że po tej stracie też pęka mi serce. Definitywnie!
Padłyśmy sobie w ramiona i płakałyśmy przez bite dwie godziny, póki nie otrzeźwił nas nieco zapadający zmierzch. Kura była tak blada, że przypominała zwłoki w prosektorium. Wzdrygnęłam się, ale też ucieszyłam na samą myśl, że przynajmniej nie będę musiała składać tam wizyty w celu identyfikacji. Dżolanta stwierdziła, że nie może patrzeć na to wszystko i sięgnęła po butelkę pinacolady.
– No co ty?! – wrzasnęłam. – Stypa będzie później, teraz formalności!
– Łeeee… Formalistka… Powiedz lepiej, że masz rękawiczki.
Rękawiczek nie było. Zużyłam ostatnią parę, kiedy farbowałam odrosty. Dżolanta była zrezygnowana.
– A nie można jej pochować bez rękawiczek? – zapytałam.
– Idiotko! To nie dla niej miały być rękawiczki!
– Jak to?
– Chcesz sobie zepsuć paznokcie?
– No fakt!
Zamiast lateksowych gloves’ów wzięłyśmy rękawicę do basseball’a, którą Mark zostawił u mnie kiedyś nieopatrznie. Teraz nie groziła mi już żadna zaraza. Ptaka zapakowałyśmy w papierową torbę od Prady.
– Dżum…
– Yhmm…
– Czy nie uważasz, że powinnyśmy zatrzeć ślady?
– Jakie ślady?
– No bo jak ktoś nas oskarży o morderstwo, to mogą pobrać materiał genetyczny, czy coś. Tyle się teraz słyszy, że morderców ustalają na podstawie badań DNA…
– Ale my jesteśmy niewinne!
– Wiem, wiem, ale… lepiej, żebyśmy nie musiały tego udowadniać.
Obrazek wyglądał tak: Dżolanta wycierała każdy centymetr mieszkania bawełnianą ścierką, a ja już trzecią godzinę stałam na stole w salonie trzymając torbę ze zwłokami w ramionach. Z tego wszystkiego zrobiła się dziewiąta wieczór. Dobrze, że miałam akurat wolne.
Kiedy materiał genetyczny został już dostatecznie usunięty, z impetem otworzyłyśmy drzwi wejściowe i… zrobiło mi się słabo. Przed drzwiami, z wielkim bukietem kwiatów stał ON, z widocznym zamiarem naciśnięcia przycisku dzwonka. Stałam jak wryta, patrzyłam i miałam wrażenie, że za chwilę stracę przytomność. W tej samej chwili dno torby odpadło, a zwłoki wypadły na podłogę, wprost pod jego nogi. Dosłownie jak w „Porachunkach mafii”.