„Nie ma Cię na Facebooku, nie istniejesz” – to slogan powtarzany jak mantra ze szczególnym upodobaniem.
Efektowny, ale nieprawdziwy. – To sami użytkownicy Facebooka, którzy kontakty towarzyskie sprowadzają tylko do działalności na stronie, wydają się ubożsi. Wirtualna rzeczywistość nigdy nie zastąpi realnego życia – stwierdza prof. Ireneusz Krzemiński.
Tak podaje Na Temat. Coś o tym wiem, bo na Facebooku publikuję więcej, niż na swojej stronie. Ale przecież Facebook jest szybki, informacyjny, ograniczony, tak jak i wszystkie społecznościowe media, więc i taki jest przepływ informacji. Prywatna strona internetowa wolna jest od takiego defektu. Żeby coś napisać, trzeba się skupić, przemyśleć temat. To dobrze.
Nie mieć konta na Facebooku to w dzisiejszych czasach tak, jakby wyrzucić komórkę. Nie masz telefonu do Znajomego? Napisz do niego na Messengerze. Potrzebujesz szybkiej wymiany informacji? Messenger również przychodzi z pomocą. Urodziny… Kto o nich pamięta? Nooo, przecież Facebook!
Mam tę przypadłość, że konto traktuję poważnie. Jest show, padają dwa zdania, opada kurtyna. Jest ślad. Jakby za trzy miesiące prokurator stawiał mi pytania, co robiłem w określonym czasie i godzinie, pewnie dałbym radę odtworzyć historię. Piszę o tym co cieszy, co boli, albo wkurwia nieprzytomnie. O zdjęciach relacjonujących rzeczywistość już nawet nie wspominam.
Dobrze jest relacjonować życie. Choćby po to, żeby istniały jakieś wzorce. Nie chcę powiedzieć, że pretenduję do miana najbardziej zajebistego kolesia ever. Nie. Relacjonowanie rzeczywistości, spostrzeżeń mimo wszystko działa i jest potrzebne innym w chwilach zwątpienia, kryzysu. Takie swego rodzaju know-how. Wielokrotnie dostawałem sygnały, że działa. XXI wiek…
Przeraża mnie fakt, że serwis wykorzystywany jest przez matki do promocji ich pociech. Dzidzia zrobiła kupsko, dzidzia się opluła, dzidzia ma nową zabawkę, albo się przewróciła. Pal licho, jeśli takie publikacje serwowane są wyłącznie liście znajomych. W innym wypadku (kiedy profil jest publiczny), byle pedofil ma radochę. To straszne!
Nienawidzę też pilnowania „boskiego blasku swego”. Bo nic nie jest ważniejsze – tylko ja, ja, ja, ja. Spotkałem się wielokrotnie z taką historią dwa lata temu. Przyznaję – szczęka się stłukła spadając na posadzkę. A chodziło tylko o to, żeby „powiesić” plakat z prośbą o pomoc…
Było tak: fantastyczny Kolega był ciężko chory i potrzebował wsparcia. Ponieważ był członkiem Komisji Rewizyjnej jednego ze stowarzyszeń, postanowiłem poprosić Jego kolegów o pomoc. Jedni plakat – prośbę publikowali od ręki na swoich wallach, inni się nie odzywali, albo zwrotnie, na Messengerze pisali teksty, od których jeży się włos na głowie.
– Po co mam publikować ten plakat? Przecież facet jest taki stary, że i tak umrze. – to tylko jedna z wielu podobnych treści, jakie otrzymałem. A gdzie „społecznictwo”, czy choć odrobina empatii? A przecież chodziło wyłącznie o opublikowanie obrazka na cudzym wallu na Facebooku!!!
Usłyszałem dzisiaj, że publikuję za dużo treści, że to przeszkadza. Wzburzyło mnie to, bo po pierwsze ja mam o czym pisać i nikt mi nie zarzucił jak dotąd, że podaję durne treści. Po drugie – to moja tablica, profil, mogę więc używać jej jak chcę, do czego chcę i potrzebuję. I nikomu nic do tego. Przecież nie protestuję, kiedy komuś się „ulewa” jeszcze częściej, niż mnie?
Poza tym, istnieje przecież mechanizm „obserwowania”. Można go wyłączyć na profilach „intensywnych” znajomych. W czym problem? Aaaa, zapomniałem! Trzeba komuś zasadzić kopa. Dzień bez kopa dniem straconym. Niestety dupę mam per doświadczenie twardą jak stal i żaden kop mi już nie straszny. Płonne więc nadzieje, że obgadywanie za plecami i „heheszki” przyniosą jakikolwiek skutek.