Miało być parzenie kawy na świeżym powietrzu. Projektem byłem podekscytowany tak bardzo, że nawet pierwsze ustalenia nie wydały mi się podejrzane. Wiadomo – lato, świeże powietrze, plaża… To może cieszyć, choć start projektu przeciągał się niemalże w nieskończoność.
Rower przyjechał z opóźnieniem, i co gorsza, wszelkie ustalenia początkowe wzięły w łeb, bo okazało się, że ma niemożliwą wręcz wagę, a jego lokalizację zaplanowano na poziomie -2 parkingu. Z parkingu żadną miarą wyjechać się nie dało. Wyjazdy były zbyt strome, a rower do windy towarowej żadną miarą zmieścić się nie chciał.
Ku mojemu zdumieniu, decydentka projektu uznała, że rower należy oddzielać od wózka kawiarskiego za pomocą młotka i po rozłączeniu elementów windą transportować na poziom zero celem ponownego złożenia. Nie mogłem wprost uwierzyć, że przed pracą mam tarzać się po betonowym syfie na ziemi, żeby ingerować w infrastrukturę czegoś, za co mam materialnie być odpowiedzialny. Nie daj Boże zdarzyłby się przy tym, czy na trasie jakiś wypadek… Nie jestem aż takim desperatem… Czy to zbyt wielkie wyobrażenie, że jako zleceniobiorca powinienem otrzymać sprawny, zatowarowany sprzęt gotowy do pracy?
Zresztą… czarę goryczy przelał zgoła inny fakt. Na dzień przed spodziewanym startem projektu, jego decydentka poinformowała mnie, że mam się zająć panem z serwisu (wózek kawowy nie był gotowy do pracy), ów pan ma mnie nauczyć zasad przygotowywania kawy, a po przejściu „szkolenia” mam wyruszyć w teren. Zapytałem o asystę. Odpowiedź była miażdżąca: „zajmij się tym, ja jadę na urlop”…
A gdzie umowa, na podstawie której miałbym świadomość posiadania ubezpieczenia zdrowotnego, albo legitymację do reprezentowania projektu? A gdzie obiecana kopia polisy ubezpieczeniowej OC/NNW? Halo?!
Uznałem, że mam prawo wyboru z kim, gdzie i na jakich warunkach chcę pracować. Z pomocą kolegi przeniosłem się w inne miejsce należące do tej samej firmy. Zanim zacząłem być na dobre zadowolony, decydentka poprzedniego projektu dowiedziała się o nowym miejscu mojego zawodowego istnienia i… postanowiła się zemścić za zostawienie jej z projektem, który nie wystartował.
Porozumiała się z szefową mojego nowego miejsca pracy, oznajmiła, że przyjęcie mnie do pracy w nowym miejscu to sabotaż jej projektu i… zażądała ścięcia mnie o zawodową głowę. Amen.
Z jednej strony poziom przedszkola powinien mnie bawić, z drugiej – skłania do przemyśleń. Nie jestem kukiełką na patyczku, nie mam 15 lat i nie pozwolę się traktować jak dziecko w przedszkolu. Już kilka lat temu, „kolega” pracujący ze mną w dziale jednej z firm telekomunikacyjnych próbował mnie terroryzować (choćby groźbami karalnymi). Ponieważ w sprawie stanowiska nie zajął mój ówczesny przełożony, uprzedziłem, że pomoc znajdę w sądzie. Uświadamiano mnie, że nie warto, że nie wygram, że nie mam racji. 1:0 dla mnie.
Niestety ludzie nie dorośli zwykle do stanowisk kierowniczych, gdzie na porządku dziennym NALEŻY podejmować niepopularne decyzje. A skoro tak, ostatnie zdanie w temacie pracy należy do mnie. Nauczyłem się z niego skwapliwie korzystać. Zwłaszcza jeśli sytuacja uderza w moje interesy, albo jeśli ktoś usiłuje robić ze mnie debila. Już mnie męczy powtarzanie, że każdej akcji towarzyszy reakcja.
Niektóry ludzie nie zasługują na okazywanie im szacunku. Ostatnie zdanie zostało wypowiedziane.